Co? Idziesz na tych pedałów? – zapytał Makak.  – Idę – odpowiedziałem – Idę, bo ich lubię.  No i poszedłem.

Odbyt mam cały. Wyruchali mnie najwyżej w uszy. Ale bez przesady. Było miło i tyle, bez specjalnych uniesień. Oszczędnie, ładnie, półakustycznie – półelektronicznie. I kurwa za krótko! No bo co to jest??? Koncert gwiazdy, który trwa godzinę i 15 minut??? Kpiny??? Sytuacje porównałbym do wizyty w ekskluzywnej restauracji – dobrze zjesz i mało – ale za to dużo zapłacisz. I tak też było na występie Air. Na scenie fortepian, korgi, moogi, garki, gitarki i trzej panowie w białych koszulach – dwóch z Air + perkusista. I dobrze, że były żywe gary. Nieco przytłumione, delikatne ale o niebo lepsze niż sztuczne. I wizualnie to lepiej wyglądało. Początek koncertu – akustyczny. Potem coraz więcej elektroniki i przede wszystkim – utwory muzyczne. Piosenek było mniej. A co było? Napalm Love,  Cherry Blossom Girl, Venus, Hell of the party, People in the city, Sexy Boy, Kelly Watch the Stars. No, może w nieco innej kolejności niż wymieniłem. Ludzi od zajebania. I było na prawdę nieźle. Ale z tej restauracji wyszedłem głodny…niestety…