Trzymam w ręku nową płytę zespołu Wariacje.pl i nie bardzo wiem co mam z nią zrobić. Ta płyta nie należy do tych, które się przesłucha i odkłada na półkę. Chciałabym Wam o niej opowiedzieć, ale nie umiem jeszcze dobrać odpowiednich słów…

Płyta ma walić gdzie trzeba, przebijać się przez grubą skórę niezrozumienia, drążyć pofałdowane zwoje obojętności, aby dotrzeć do gadziego mózgu i wydobyć z jego czeluści zwykłe ludzkie uczucia – stwierdza Ela Dul, która wraz Januszem Jeżyńskim tworzy wariacje.pl.

Muza do tekstu czy tekst do muzy? Każde z nich jest oddzielne i niezależne. Mogłoby swobodnie funkcjonować samodzielnie, ale razem tworzy jeden twór, obok którego nie sposób przejść obojętnie. To co ma w głowie Ela i wyrzyguje na kartkę, Janek ilustruje muzyką. Dopracowaną w każdym calu, w każdym dźwięku.

Za cienka jestem do tej recenzji, ale poprosiłam o pomoc przyjaciela Jarka Malika, który napisał tak:

jestem po 3 przesłuchaniu… :)

Piękny koncept płyty, wyjście od chrześcijańskiej wizji początku. Ludzie jako piękne zbiory Augiasza, ale wejście w relacje z innymi ludźmi to już gnój i szlam… założenie boskiej idei człowieka zniszczone przez ożywienie materii i nadanie jej wolnej woli, oczywiście wszystko rozważane w sferze profanum, gdyż na tej płycie nie ma sacrum, jest zbyt “brudna”.

Sprowadzone do relacji dwu ludzi łączonych tzw. miłością, gdzie rodzina, która powinna dać wybawienie jak wody, które Herakles puścił do stajni jest równie toksyczna i bezkształtna… nawet jednostka w tych songach jest sama w sobie zniszczona, mam wrażenie jakby niejednokrotnie podmiot liryczny sam siebie utwierdzał, że ma jeszcze resztki emocji i uczuć… Na wielki plus odniesienia mitologiczne, chrześcijańskie…

Muzycznie cudownie, ciężko, pełno gniewu i brudu, masa psychodelicznych sampli, czasem ma się wrażenie, że płyta zamyka w takim zdeformowanym, ciemnym pokoju, gdzie boimy się demonów nie zdając sobie sprawy, że sami nim jesteśmy ale też z drugiej strony jest ogromnie dużo piękna w tym wszystkim, obłędne melodie, operowy głos kobiety w “Na tytuł mnie nie stać”, który wręcz rozrywa myśli… bardzo spójne kompozycje, niebywała dynamika, jakby czasem wszystko po prostu pulsowało. Jedną z pierwszych myśli, które formowały się w opinię o płycie było coś na kształt: próba odnalezienia lub utwierdzenia się w przekonaniu o istnieniu piękna w totalnej brzydocie i beznadziei… lub w drugą stronę o pięknie brzydoty i beznadziei, tym cierpieniu, które z czasem staje się piękne.

Wariacje pokazują, że są naprawdę interesującym zespołem, który gdyby lepiej wypromowany, mógłby stać się na pewno cholernie ciekawą propozycją sceny gotycko-industrialnej :)

Katarzyna Andrzejewska-Szuba