Motto:
Oświadczam, że pana podejrzenia są całkowicie bezpodstawne. Ta pani przyszła tu w tym kożuchu i w nim wychodzi. A swoje przemyślenia, panie Stelmach, niech pan sobie wsadzi w dupę.


Kłodawa. Widok ogólny.

Zasadniczo chodzi o to, że morale upada. Dlatego trzeba sprzątać. Jak Franz Maurer albo kilku innych Ważnych Sprzątaczy. Nie lubię i czasami nie chcę sprzątać, ale muszę. A jaka jest najlepsza muzyka do sprzątania? Przy jakich dilejach, bitach, gruwach tudzież wokalach sprząta się najlepiej? Kiedyś ładowało się do odtwarzacza “Power Windows” Rush i szło jak z płatka. Zmywanko, odkurzanko (koniecznie na wysokości przebojowego kawałka “Marathon”) i pranko wrzucanko (można przy “Emotion Detector”). Po takim clinapie oddycha się pełną piersią, a płyta wcale nie nuży, ach wcale. Geddy Lee wchodzi w najwyższych rejestrach na częstotliwości rozpoznawalne przez ptaki, ale – co istotne – nie wszystkie ptaki. Rush to dobry zespół, jednak radzę uważać! Wątpliwym pomysłem jest bowiem kolejne sprzątanie i zmiana płyty na “Grace Under Pressure” – w kolejności odwrotnie chronologicznej – album wydany przed “Power Windows”. Nie idzie wtedy nic. Odkurzacz nie wciąga, na bębnie pralki tworzy się osad, a pod powierzchnią muszli grasują groźne bakterie. I leżymy. Żadne Pronto nie posprząto. Zaczynamy od nowa, ale najpierw zmieniamy płytę.

Od czego najlepiej nie zaczynać słuchania muzyki Rush? Polecę może metodą negatywnej selekcji, bo tak będzie łatwiej:

- początkujący perkusiści nie powinni zaczynać od płyt koncertowych, bo mogą przestać grać. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w “The Rhythm Method” (album “Different Stages”) Neil Peart zrobił WSZYSTKO sam.
- zawodowi perkusiści nie powinni zaczynać od płyt koncertowych, bo mogą przestać grać. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Neil Peart robił WSZYSTKO sam.
- byli perkusiści nie powinni zaczynać od płyt koncertowych, bo mogą zrozumieć, czego NIGDY nie zrobiliby sami, zanim przestali grać.

Reszta wydaje się (względnie) łatwa. Teraz lecimy już głównie pozytywami, czyli tym, od czego zacząć mogą wszyscy:

- lata 70.: “2112″ tudzież “Hemispheres”. Bardzo niekoniecznie “Caress Of Steel” i “Rush” (debiut)
- lata 80.: “Moving Pictures” tudzież “Presto”
- lata 90.: “Counterparts”. A jeśli nie “Counterparts”, to ewentualnie “Roll The Bones” lub “Test For Echo”
- lata ’00.: nie zaczynać od tej dekady w ogóle

Na koniec jeszcze słów kilka o sprzątaniu. To było tydzień temu. “Power Windows” sobie grała, a ja robiłem porządek w mojej kolekcji płyt. Czterdziesty dziewiąty w tym roku i najbardziej owocny ze wszystkich. Stwierdziwszy po raz osiemdziesiąty pierwszy w tym miesiącu, że za dużo wydaję na płyty, doszedłem po raz nie wiem który do wniosku, że posiadanie płytokolekcjonerskiego pierdolca bywa, najdelikatniej rzecz ujmując, perwersyjne. I tu przychodzi mi na myśl jedno nazwisko. Doug Coleman. Posiadacz (podobno) ponad 25 tysięcy kompaktów plus około 200 metrów bieżących analogów. Był to facet, któremu brytyjski urząd cywilny wielokrotnie odmawiał prawa do… nadania córkom imion numerów katalogowych płyt Elvisa. Reakcji żony na pomysł męża nie odnotowano. Swoje teorie o uzależnieniu od kupowania i gromadzenia nośników Coleman publikował w wydawanym przez siebie, ultraniszowym zinie “Bumbs”. Chwalił się, że codziennie rano wsypuje do kawy pół grama opiłków ze zmielonych kopii pierwszego kompaktowego tłoczenia “King Creole”. Kupił podobno 1958 sztuk, uczciwszy w ten sposób rok premiery płyty. A wracając do córek dzielnego Douga i ich potencjalnych imion…

- Hi, I’m Oneeighteightfour RCA and this is my sister – Twofourtwosix RCA!
- Hi, nice to meet you, girls! What do you feel like listening to?

I to jest dopiero rokendrol, co nie?

No, dobra. To by było na tyle, jeśli chodzi o Rush. Pofantazjowaliśmy, powymyślaliśmy, pobełkotaliśmy, a teraz spadamy. Sprzątam, a później jadę leczyć mózg. Kozetka czeka.

Autoskompromitował się
Stelmach