Myślę, że ten koncert sprawił niekłamaną radość i satysfakcję prawie dwóm tysiącom osób zgromadzonym w “Stodole”. Mnie też. Chociaż – szedłem na niego z pewną obawą. Bo przecież to dziwny twór, muzyczny Frankenstein. Ale nie spodziewałem się i nikt się chyba tego nie spodziewał, że będzie aż tak zajebisty! Bo Thin Lizzy przecież nie istnieje od lat. Więc na czyim koncercie do diabła byłem w poniedziałkowy wieczór? Na koncercie byłych muzyków tego zespołu, którzy nazwę Thin Lizzy co jakiś czas wykorzystują do swoich doraźnych celów. Dwaj gitarzyści – John Sykes i Scott Gorham – którzy byli incydentalnie związani z zespołem dobrali sobie do składu jurnego i młodego basistę Francesca DiCosmo i starego wyjadacza Tommy Aldridge’a. I wyjechali w trasę z nazwą i kawałkami Thin Lizzy. Gdyby nazwali się Deep Purple – graliby jak Deep Purple – bez dwóch zdań. I ludzie by przyszli i to kupili. Gdyby nazwali się Van Halen – zagraliby identycznie jak Van Halen – bez żadnej wątpliwości. I ludzie by przyszli i to kupili. Gdyby nazwali się Prodigy – … dobra, wystarczy. Trudno mi w tej chwili przeprowadzać analizy – czy to dobre, czy to moralne, czy wypada, czy jest to potrzebne. Gdyby nie wykorzystali nazwy Thin Lizzy – pewnie nikt na ich koncert by nie przyszedł. A tak – niestety – przez ten godny ubolewania (według mnie) zabieg z nazwą – udowodnili mnie i dwóm tysiącom widzów, że są jeszcze znakomitymi muzykami. Sykes śpiewał zupełnie jak ś.p. Phil Lynott a Aldridge wyglądający i zachowujący się niczym Zwierzak z The Muppet Show dał taki popis gry na bębnach, że buty wszystkim pospadały. I mogłem na żywo posłuchać wykonanych z werwą, energią i zaangażowaniem takich kawałków jak Jailbreak, Don’t believe a word, Walking in The Moonlight, Still in love with you, The boys are back in town. Nie odwalili kichy i nie zagrali Whiskey In The Jar. Moim zdaniem – bardzo dobrze. Morda się cieszyła, łza się kręciła w oku, ciało się ruszało a noga sama tupała. Koncert długi nie był – godzinę i 15 minut. Średnia wieku jakieś 40+.