kings of leon / only by the night 2008

Jak poradzą sobie napalone mustangi dopuszczone do złotej kury showbiznesu? Mniej więcej tak jak inspektor Harry Callahan czytający ogłoszenia duszpasterskie. Podobnie brzmi najnowszy album Kings Of Leon, bardzo rączej niegdyś kapeli.

Cel makroekonomiczny został jednak osiągnięty. Na “Only By The Night”, swoim czwartym LP zarobią najwięcej. “Sex On Fire” jest numerem jeden w U.K. Tym razem definitywnie zdobyli wyrafinowane gusta brytyjskich fanów, którzy w dorocznych plebiscytach na najlepsze albumy wszech czasów koronują produkcje Oasis.

W 2005 roku chłopcy z Tennessee zostali zaangażowani jako support w amerykańskim oddziale kombinatu “Vertigo Tour”, posługującego się zasłużoną dla muzyki marką U2. Koncern ten od kilku lat kojarzył się fanom głównie z cyrkowymi widowiskami typu “światło i dźwięk”. Żywiołowość młodych jankesów miała więc pomóc przywrócić tej firmie walor autentyczności. Zaiskrzyło i nastąpił oczekiwany przekaz energii: U2 odbudowało swą podupadłą reputację zespołu stricte rockowego. Niestety, kosztem Kings Of Leon. Przygoda w wielkiej fabryce brzmień zakręciła chłopcom w głowach i najwyraźniej zniechęciła do grania rock’n'rolla na zawsze.

Od tej pory z ich jajami stało się mniej więcej to, co z ręką Luke’a Skywalkera odkąd sprzedał się ciemnej stronie LEGO. Puchnący portfel zespołu dowodzi jednak, że wielu nowym fanom to odpowiada. Wcale nie żałują, że Kings Of Leon nawilżają dawne, nieociosane brzmienie syntetycznym kremem gitarowych multiefektów i spieniają ampy pachnącym reverbem. Tym samym skutecznie zmywają brudy autentycznego southern-rocka w stylu najlepszych wzorców Allman Brothers czy The Band, jaki twórczo rozwijali na swoich pierwszych albumach.

Muzycy jakimś cudem przemycili jeszcze ślady dawnej ikry na albumie “Because Of The Times” z ubiegłego roku, ale tym razem sterylizacja jest niemal kompletna. A byli przecież dynamitem typowo amerykańskiego grania początku nowego wieku. Posłuchajcie takiego “Pistol Of Fire” sprzed czterech lat:

Słychać w tym ochotę do muzykowania. Nic dziwnego. Tworzący band bracia Followill niedługo przedtem wyrwali się spod skrzydeł swego ojca Leona, żarliwego kaznodziei. Z nim jako nastolatkowie przemierzyli południe stanów, asystując w ewangelizacji małych miasteczek. To zapewne można odreagować z wykopem. Niestety, wydaje się, że ten ministrancki staż aż tak bardzo ich nie zmobilizował. Uwolnionej po jego zakończeniu dzikiej energii starcza bowiem tylko na maxi-singla oraz dwa i pół albumu.

Nie ma już śladów po ognistym debiucie “Youth & Young Manhood” który polecam odkrywającym Kings Of Leon. Ten najnowszy album powinien w zasadzie mieć tytuł “Maturity & Flat Manhood”. Paradoksalnie nie ma też śladu po bakach, wąsach i potarganych piórach kwartetu sprzed kilku lat, znamionujących ich przynależność do rockowej historii dzikiego zachodu. Jest kilkudniowy zarost i żelowane grzywki. Wizualnie centymetry dzielą K.O.L. od boysbandu.

Sytuację pogarsza napięty balon politycznie zaangażowanych tekstów, znamionujących do spółki z przekombinowanymi aranżacjami jakoby dojrzałość twórczą.

Zespół, który odszedł od korzeni tym samym stetryczał. Idiotyzm, czy naturalna kolej rzeczy?

Szukajcie ich na VIVie lub RMF FM, gdzieś między Pink a Pussycat Dolls.