Szarik z Pankracym zeszli do podziemia. Ludzie wieszają psy. Konkretnie na Mamma Mia, ścieżce dźwiękowej do ostatniego produktu Unholywood, musicalu z piosenkami Abby. Podobno psy najbardziej zatwardziałych wielbicieli szwedzkiego kwartetu wieszają się same.

Podejrzewam, że wielu z nich irytuje T.W. kryptonim Kolczyk 007, emitujący odgłosy do tekstu “SOS”. Także to że Meryl Streep śpiewa te piosenki, a Amanda Seyfried ma głos nierozpoznawalny pośród armii klonów Britney Spears. To, że ani jedna ani druga nie wyglądają jak niegdyś Frida czy Agnetha to już nie ich wina, a przyznaję, tylko moje fochy.

Mimo to cały ten teatrzyk karaoke można zrozumieć i strawić. Widać w tym bowiem pewien dystans, mniej lub bardziej szczere przymrużenie ucha, a nawet zgryzu w kierunku popkulturowej i stomatologicznej ikony. Czy ktoś bowiem chce czy nie, Abba nią jest. Oto dowód:

Milion lat świetlnych od dźwięków słyszalnych aktualnie w kinie za rogiem, nieprawda? Ale, mamma mia! Może być znacznie gorzej niż tam, na sali. Nie dość że gorzej, to wcale nie taniej!

Dawno temu ktoś pazerny odsmażył z odmrożonego mięsa grubej ryby o wiele bardziej niesmaczny kotlet. Co gorsza, głosu dali wtedy nie aktorzy, a ówczesne gwiazdy rocka i pop music.

A było tak. W 1978 roku Robert Stigwood, producent mający na koncie m.in. “Gorączkę sobotniej nocy” postanowił przy pomocy The Bee Gees jeszcze raz wstrząsnąć (wytrząsnąć?) showbiznesem. Żeby zmniejszyć ekonomiczne ryzyko przedsięwzięcia Stigwood namówił Georga Martina, legendarnego impresaria The Beatles do wspólnego lotu na skrzydłach hitów fantastycznej czwórki. Stwierdzili że do wykorzystania w nowym musicalu najlepiej nadaje się materiał z “Sgt Peppers Lonely Hearts Club Band” i kilku innych piosenek z tego okresu.

Do filmu zwerbowano doborową trupę. Oprócz Bee Gees panowie zaangażowali Petera Framptona (jego ówczesny album “Frampton Comes Alive” sprzedał 16 mln kopii), Earth Wind And Fire, Aeorosmith, Alice Coopera i kilka innych gwiazd.

Oczekiwania były duże – w zapowiedziach producenci zapowiadali filmowy szlagier na miarę “Przeminęło z wiatrem” lat 70 i triumfalny powrót Beatlemanii. Wkrótce po premierze musieli jednak przełknąć te słowa z domieszką papryczki chilli podlanej sosem tabasco. Tak się bowiem stało, że zamiast nowego superdania dla każdej rodziny, opartego na sprawdzonej recepturze zaserwowali światu flaki sojowe okraszone słodzikiem. Z grubsza wyglądało to mniej więcej tak:

A momentami nawet tak (to nie Bogdan Smoleń, to naprawdę Alice Cooper):

Ogólnie jednak były gwiazdy, klasyczny temat i fanfaronada! Nic dziwnego, że jeszcze przed premierą zebrano pokaźną liczbę zamówień na soundtrack z musicalu. Po konsumpcji nastąpiła, niestety, epidemia – konwulsje, zatrucie, zgaga i w efekcie fala zwrotów zbliżona niebezpiecznie do ilości aplikacji. W efekcie przez następne lata płyta była łatwa do wygrzebania w koszach z okazjami za symbolicznego dolara, szczególnie w ich kątach okrytych grubszą warstwą kurzu.

Co właściwie było przyczyną tej wtopy? Przecież nie śpiewali amatorzy (czytaj aktorzy), tylko artyści, którzy w dodatku mają swe miejsce w historii muzyki. No właśnie. Może to? Czy nie chęć zmierzenia się z legendą wpłynęła na ambicjonalne, w większości chybione nadinterpretacje?

Świadomie użyłem terminu “w większości”, bo nie jest w końcu tak, że wszystko z tego albumu można ot tak sobie zwymiotować. Pozostało przyzwoite “Come Together” w wykonaniu Aerosmith i “Got To Get You Into My Life” Earth Wind and Fire. Te zespoły nie starały wydobyć się z oryginału więcej cukru w cukrze, niż cukru który zawierał (tak jak Bee Gees). Zagrali Beatlesów po prostu w swoim stylu. Obydwa wykonania odniosły zresztą umiarkowany singlowy sukces.

Wracając do Bee Gees, kilka lat później bracia Gibb spuścili głowy i przyznali jak było. Oto już w początkowym etapie produkcji chcieli się z tego wycofać. Jak się okazuje wcale nie czuli tego pieprzowego bluesa lat 70′ najlepiej. Producenci zdołali ich jednak przekonać. No i masz babo klocek…

Abbie w 2008 roku nadinterpretacja nie grozi. Nie dlatego, że to bardzo proste piosenki, idealnie funkcjonujące w aktorskim karaoke. Powodem jest to, że wykonawcy musicalu skupiają się głównie (z różnym skutkiem) na niefałszowaniu.

Inna sprawa, że kilkadziesiąt lat po zniknięciu Szwedów ze sceny publika jest za nimi stęskniona. Na balangach czterdziestolatków Abba cały czas rządzi, a Madonna robi sporą kasę na wmontowaniu w “Hung Up” sampla z “Gimme Gimme Gimme”. Dzięki temu Bjorn i Benny dorobią nieźle do emerytury a producenci Mamma Mia fali zwrotów bać się nie muszą. Odrobili lekcję sprzed trzydziestu lat. Zrozumieli, że jeśli nie robi się musicalu opartego na oryginalnych dźwiękach, to trzeba bardzo uważać podczas castingu.

Btw – nie jestem specjalnym fanem The Beatles czy Abby. Nie brzydzę się też Bee Geesami. Generalnie kręci mnie Kyuss, King’s X czy Mars Volta. Tyle że z ich pokłosiem nikt nigdy nie zrobi musicalu, który mógłbym molestować.