Załóżmy, że w ekipie technicznej Depeche Mode jest ktoś bardzo nam życzliwy. Jeśli filmował ten koncert, powinien rozesłać go w eleganckich kopertach do najważniejszych instytucji kulturalnych na świecie. Dołączony do filmu list intencyjny niech zawiera nagłówek “Teraz koncerty, teraz Polska!”.
Pięćdziesiąt metrów od wejścia do najnowocześniejszej obecnie hali widowiskowej w naszym kraju-raju znajduje się stadion ŁKS-u. Tego dnia był przysypany śniegiem, zimny i trupio milczący. Kolos, który 20-30 lat temu pulsował wielkimi emocjami. Radość i smutek, zwycięstwa i porażki, bluzgi i peany, Zachód i Wschód, z daleka i z bliska, na czarno i na biało, bardzo często kolorowo – na tym stadionie działo się życie w najbardziej klinicznych i zadziwiających formach, które mogą sobie wyobrazić widzowie i słuchacze wielkich widowisk masowych. To samo dotyczy koncertu Depeche Mode. Zmienili się ludzie, czasy, zwyczaje, technologie, ale pozostały emocje. Wciąż szczere i niekontrolowane.
Piszę trochę jak czwartoligowy, egzaltowany magister archeologii, ale na myśl o tym koncercie jakoś trudno mi zachować minę pokerzysty, któremu świat i kolejne przegrane nic nie robią. Może dlatego, że Depesze przyjechali do mojego rodzinnego miasta po raz pierwszy, a Gahan – w środę niespecjalnie mocny punkt tej drużyny – wydarł się po którejś z pierwszych piosenek “Good evening, Looooodz!!!”? Robi to podobnie w każdym Berlinie, Marsylii i Bratysławie, ale dobrze było usłyszeć ten tekst właśnie tu.
Od prawie zawsze o koncertach tej kapeli mówi się słowami charakterystycznymi dla określenia zjawisk absolutnych. Wielkie, fantastyczne, nieziemskie, etc. Do innych recenzji nikt nie jest w tym przypadku przyzwyczajony. Depeche Mode to ogromne, jeżdzące po świecie przedsiębiorstwo rozrywkowe, które w swoim statucie bez możliwości usunięcia ma wpisane dwa słowa: gigantomania i perfekcja. To one powodują, że w tej zabawie nie ma miejsca na przypadki czy zbiegi okoliczności. Od smaków przypraw na zapleczu cateringowym po lubieżny chwyt Gahana za własne krocze akurat w tym, a nie innym momencie tej, a nie innej piosenki – tu wszystko ma “stroić”. A jeśli nie stroi, to co?
W środę w Łodzi nie stroiło nagłośnienie. Głos Dave’a docierał do widzów – zwłaszcza tych siedzących na trybunach – jakby z wielkiego, zamkniętego słoika (wokalista wyraźnie dawał do zrozumienia obsłudze technicznej, że ma kłopoty z odsłuchem). Poza tym, odnosiło się czasami wrażenie, że liderem zespołu jest perkusista Christian Eigner – jego “centrala” zostawiała brutalnie z tyłu resztę instrumentarium. Dziesiąty, jedenasty z rzędu kawałek, a ty wciąż nie wiesz czy zespół gra “Panu Bogu w okno”, czy jednak ludziom tu i teraz. Czy to normalne, żeby pierwsza wyraźnie usłyszana fraza padła dopiero na początku “World In My Eyes”, czyli entego zagranego kawałka? Dziwactwo, doprawdy.
Ale jest też i druga strona tego spektaklu. Imponująca i niekopiowalna pod żadną inną szerokością geograficzną. Publiczność. To było także, a może nawet przede wszystkim Ich święto i Ich show. “Zepsuć” tak detalicznie przygotowany koncert i uczynić z muzyków spoglądające na siebie w niemej konsternacji słupy soli – to przywilej jedynie tych najlepszych Uczestników. Gdyby tylko Eigner towarzyszył trochę dłużej chóralnemu grzmotowi w postaci refrenu do “Master And Servant”, pamiętne reakcje na słynnym koncercie w Pasadena Rose Bowl z 1988 roku byłyby tylko fraszką. Niech ktoś za 20 lat spróbuje sobie przypomnieć ten wieczór. Nie mam złudzeń, co zapamięta najlepiej. Brawo!!!
I na koniec w telegraficznym skrócie “moje momenty” z Łodzi:
- “It’s No Good” – kapitalne chórki Gore’a
- “Insight”, “Home” i “Dressed In Black” – samodzielny, wysoki lot Wyżej Wymienionego
- “Miles Away” – z piosenki, której “nie ma” na płycie zrobili mocny, rockowy pochód z najlepiej brzmiącą na tym koncercie gitarą
- “World In My Eyes” – było o tym kilka linijek wcześniej
- “Never Let Me Down Again” – riff za miliard dolarów w połączeniu z kilkunastoma tysiącami machających rąk… czy ktokolwiek patrzył w kierunku sceny?? Wątpię.
- “Personal Jesus” – cóż, “reach out and touch faith”
A później w tył zwrot i pięćdziesiąt milionów otwartych drzwi wyjściowych. Na zewnątrz minus dziesięć. Komuś było zimno?
Piotr Stelmach
liczba komentarzy: 9
enjoy
16 lut, 2010
No to byliśmy na różnych koncertach albo kwestia kto gdzie siedzi ale to już wina akustyki hali bo dla mnie dzwięk w środę na płycie był żyleta, za to w czwartek wykastrowałbym odpowiedzialnego za to, że było do dupy.
Agnieszka
14 lut, 2010
Byłam w środę i wszystko byłoby super gdyby nie to beznadziejne nagłośnienie, siedziałam na trybunach w sektorze R i słyszałam tylko echo, dodatkowo jakiś bałwan powiesił głośniki tak że zasłaniały dwóm sektorom obie najważniejsze postaci Dave’a i Martina, a więc niewiele mogliśmy zobaczyć, jeszcze żeby jakieś telebimy były ale tu 0. Fani jak zwykle dali czadu i to co najbardziej kocham na koncertach DM to machające ręce, cała sala aż wibruje i to niesamowite przeżycie. Acha trafiłam jeszcze na mało zapalonych fanów sąsiadów, dwóch obok co chwilę coś żarło, a dwóch przede mną gadało, dwie dużo starsze pary za mną chyba zasypiały:) a ja chciałam śpiewać i tańczyć!!!!! a patrzyli się na mnie jak na kosmitkę. Najważniejsze: baterie po koncercie naładowane i to jest to!
andrzej czekay
14 lut, 2010
Kolego od “krocza”. Widać jak wielkim cynizmem się wykazujesz wymieniając tylko krocze jako osiągnięcie tego zespolu na koncercie. Ponadto czasy gdy Dave Gahan jezdzil z syntezatorem na koncert pod pachę trzymając colę i cos do zagryzienia się skonczyl bezpowrotnie. dzis akustycy ustawiaja wszystko a on tam przyjezdza uszczęśliwić ich muzyką… zapoznaj się z muzyką i osiągnieciami tej kapeli wymieniając kompromitujące ich nieprawdziwe zresztą aspekty. peace and reach out and touch faith
Basia
14 lut, 2010
Stelka brawo! piękne emocje, a ja byłam w czwartek, pierwszy raz, opadła mi szczęka z wrażenia…jako niewielka istota..miałam pod sceną “mały” problem, ale oddalając się w stronę barierek juz było i luźniej i percepcja ogólna lepsza…ten koncert będę wspominać długo…moje ulubione utwory w koncertowym wydaniu stały się jakby “pełniejsze ” . Ja chcę jeszcze raz! ;)))
krzychal
14 lut, 2010
Po raz drugi w swojej karierze zespol zagral drugoplanowa role w koncertowym spektaklu…
Emila
13 lut, 2010
W czwartek nagłośnienie było IDEALNE. I niezapomniany koncert. Myślę, że muzycy też na długo to zapamiętają.
marcyho
13 lut, 2010
Byłem na koncercie w środę, nie mam żadnych zastrzeżeń do tego co zaprezętowali Depeche Mode, poziom artystyczny bardzo wysoki, publiczność też dała z siebie bardzo dużo to by było o stronie pozytywnej.
teraz minusy
- koszmarne nagłośnienie
- wokale nagłośnione jakby przez słuchawkę od telefonu
- o ile do jednej trzeciej długości sali dało się jakoś słuchać to
myslę że ludzie na ławkach słyszeli tylko pogłoś odbity od betonu zlany w jeden hałas
- scena za nisko , stojąc na płycie tylko bardzo wysocy mogli coś zobaczyć
ponad głowami i wyciągniętymi w górę rękami
- przed koncertem totalny zator na korytarzu
- po zakończeniu koncertu mróz na korytarzu
- kompletny zotor i ścisk w szatniach, pół godziny przepychania się żeby odebrać kurtkę
Mariusz
12 lut, 2010
Następnego dnia dźwięk był ZAJEBISTY. Publika dała czadu. Hala spisała się na medal. Warto było tam być.
Baro
12 lut, 2010
To dziwne że taki zespół nie zadbał o nagłośnienie, gdzie ta “perfekcja” w takim razie? Zdaje mi się że na koncercie najważniejsza jednak ciągle jest jakość muzyki a nie kiedy kto się łapie za krocze:)