No, to mamy nowy album Depeche Mode. W tym tygodniu w Warszawie będzie podobno 21 stopni. W Poznaniu trzy mniej. Pod blokiem przy stacji metra Ursynów wyrosło trochę zielonej trawy. Mój kolega kupił używaną czteroletnią Skodę. Srebrny metalik, ładny nawet. W Marcpolu obok mnie zmieniła się obsługa. Jedną niefajną panią zastąpiła fajna pani, która uśmiecha się do klientów. Chinyama ma podobno szansę zostać królem strzelców ekstraklasy. No, nie wiem… Skończył mi się dziś płyn do kąpieli. Muszę kupić, ale tym razem wezmę dwa opakowania. Wystarczy mi na dłużej. Cukier trochę zdrożał ostatnio.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim dzieję się PREMIERA. Włączyłem sobie wczoraj tę płytę. To już któreś tam przesłuchanie. W pewnym momencie musiałem nawet trochę ściszyć, bo było za głośno. Hałas szkodzi zdrowiu, a o zdrowie trzeba dbać. Jak to mówił towarzysz Winnicki, “a wziąć samochód, pojechać gdzieś za miasto, dotlenić się, oddychać”.
Zastanawia mnie kilka spraw: dlaczego, próbując pisać tę recenzję, nie mam mrowienia w piszczelach? Dlaczego podczas pierwszego odsłuchu w siedzibie EMI rysowałem sobie na kartce szlaczki i krzaczki? Dlaczego tym razem nowa muzyka Depeche Mode nie chwyta mnie za gardło lub nie zmusza do koncentracji? Dlaczego godzina spędzona z tym albumem trwa upierdliwie dłużej niż 60 minut? Wreszcie, dlaczego “płyty trzeba posłuchać kilkaset razy, żeby ją zrozumieć i pokochać całym ciałem, całą duszą, z krwi mojej krew wasza oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”? Co to ma znaczyć w tym przypadku?!
Słabe. Momentami bardzo słabe. Elektroniczne. Kosmiczne. Tajemnicze. Niesamowite. Głębokie. Słodko-gorzkie, śmieszno-poważne, duszno-przestrzenne, słodko-pierdzące. Mniej Gore’owe, bardziej Gahan’owe. Mniej gitarowe, bardziej efekciarskie. Nieprzebojowe i źle, że nieprzebojowe.
Długi, rozpoczynający się elektroniczną imitacją orkiestry symfonicznej, która stroi instrumenty przed spektaklem (przyśniło się podobno Gore’owi), utwór “In Chains” to ta sama, bardzo dobra liga, w której muzycy umieścili min. swój poprzedni album “Playing The Angel”. To Depeche Mode brawurowo przedzierające się przez kolejne muzycznie dziesięciolecie. Słuchając tego kawałka, bardzo trudno nie bać się określeń “dziady” i “emeryturka”. Tyle tylko, że w dalszej części płyta zaczyna trolić. “Hole To Feed”, “Come Back” i “Miles Away / The Truth Is” to trzy piosenki tercetu Gahan / Christian Eigner / Andrew Phillpott. Wszystkie trzy idealne na przeciętne, solowe albumy wokalisty. Tu, przy nazwie Depeche Mode brzmią jak odpryski. Odpryski z przeciętnych, solowych albumów wokalisty, dodajmy. W “Come Back” słychać wprawdzie strojenie gitar na modłę “Psychocandy” Jesus And Mary Chain, a “Hole To Feed” ma w sobie coś z klimatu songów Bo Diddleya, ale wspólnym mianownikiem tych piosenek jest, niestety, przeraźliwa nuda. Kolejne pytanie: jeśli Gahan potrafił napisać na płytę “Playing The Angel” coś tak dla siebie nieoczywistego jak “Nothing’s Impossible”, dlaczego tutaj w swoich kompozycjach jest już czytelny i wtórny do bólu?
Dalej. Instrumentalny przerywnik, tylko przez przypadek nie zatytułowany “The Kebab Song”. Bary określonej proweniencji łyknęłyby to od razu bez popitki. “Spacewalker” brzmi jak nieudolna próba napisania przez Gore’a muzyki – tła do jednego z odcinków przygód Jamesa Bonda. Skutek tragiczny, ukazujący boleśnie syndrom “mistrzostwa jednego palca”. No, tak też można grać na keyboardzie. “Little Soul” byłby przy jakimkolwiek singlu (może z wyjątkiem “Goodnight Lovers”) z albumu “Exciter” ledwie średniawym kandydatem na b-side. Śpiewana przez Gore’a ballada “Jezebel” ma się tak do innych jego ballad, jak Andy Fletcher ma się do instrumentów klawiszowych, czyli z dystansem. Kompozycyjnie i melodycznie rzeczy z przeszłości takie jak np. “Blue Dress”, “Judas” czy “The Darkest Star” zostawiają tę pieśń w tyle już na pierwszym biegu.
Co z tego, że nieliczne fragmenty jeszcze jakoś ratują tę płytę? Dobre, solidne kompozycje (np. stadionowy “Peace”) nie są podstawowym budulcem “Sounds Of The Universe”. To przęsła, które niby podtrzymują most, ale wcale nie są gwarantem jego trwałości. Nie są, bo przy 10 przesłuchaniu całość zaczyna zwyczajnie irytować. “Sounds…” cierpi również z dwóch istotnych dla każdego albumu powodów: czasu trwania i kolejności piosenek. I jeszcze z jednego: wmontowania w zestaw podstawowy kilku ewidentnych “fillerów”, a wyrzucenia zeń utworów, które znalazły się na kolekcjonerskim boksie jako bonusy. “Light” i “Ghost” są tu najlepszymi przykładami. Kole w uszy też produkcja (ponownie Ben Hillier). Chwilami wymuskana do granic absurdu, chwilami przeładowana (brudną) elektroniką. Aranżacyjne precelki – duperelki na “Playing The Angel” dawkowano chyba rozsądniej.
I na koniec słów parę o dwóch z trzech najważniejszych na płycie piosenkach (laurkę dla “In Chains” już zrobiłem). “Wrong” i “Corrupt” to wysoki, zespołowy lot. Te kawałki przypominają o czasach, w których kompozytorski warsztat, mocno osadzone w aranżacjach melodie i odrobina narracyjnego sadyzmu były wyznacznikami sznytu, o którym większość obsługujących syntezatory grajków bała i boi się nawet pomyśleć. Klasa, Panowie. Za te trzy numery szacunek, dyskrecja i kilka kolejek Jasia Wędrowniczka, jeśli lubicie. A co za resztę?
Fani wiernie dzierżą w dłoniach bilety na każdy koncert. Gahan wygląda, jakby rok temu skończył technikum. Gore trochę gorzej. Fletcher w dalszym ciągu wygłasza promocyjne tyrady. Ciekawe zresztą, czy Andrew podczas występów będzie wciąż używał swojego pulpitu do surfowania po Internecie? Może tym razem poszuka jakichś znajomych na “Naszej Klasie”? Depeche Mode po 15-20 latach od największych sukcesów to cały czas orkiestra, która nie gra do kotleta na byle jakim statku. Ważne, by ten supernowoczesny liniowiec nie zaczął nagle tonąć. Jedną poważną awarię właśnie zaliczył.
liczba komentarzy: 114
Piotr Stelmach
12 sty, 2010
Do Użytkownika emmm:
Pisze Pani:
“Ton tej recenzji jest na poziomie “Tokio Hotel sobie zmienili fryzury to ja jako fan się obrażę nie będę słuchać ich nowej płyty”.
Podejrzewam, że gdyby nawet muzycy tego zespołu nie mieli fryzur, to i tak nie obraziłbym się na nich i nie przestałbym słuchać ich twórczości. Bo najpierw musiałbym zacząć. To odważna hipoteza.
Pozdrawiam serdecznie
PS
emmm
16 cze, 2009
Zgadzam się z większością merytorycznych zarzutów, przykro mi tylko że nasz polski autorytet w kwestii DM w taki sposób krytykuje zespół, czepiając się rzeczy pozamuzycznych. Przykre to, bo straszne kompleksy z Pana wychodzą. Ton tej recenzji jest na poziomie “Tokio Hotel sobie zmienili fryzury to ja jako fan się obrażę nie będę słuchać ich nowej płyty”. Ciekawa jestem czy Pan im mówi w trakcie wywiadu jacy to są beznadziejni i co Pan uważa o ich dokonaniach muzycznych i wyglądzie. No i chciałabym usłyszeć jak Pan gra na tym keyboardzie…
Jestem wieloletnią fanką DM i prawie się popłakałam że mój ukochany zespół nagrał taką płytę. Wprawdzie ostatnią płytą która mnie rozwaliła było Ultra, ale i tak kupuję wszystkie nowe płyty i chociaż nie spodziewam się od nich jakich rewolucji to i tak się cieszę że jeszcze im się chce nagrywać i dawać koncerty. Po co ten cały cynizm?
Marzena
9 cze, 2009
A dajcie Wy mi wszyscy swiety spokoj… Moze najpierw stworzmy cos sami, a pozniej krytykujmy innych? Zreszta w obliczu tego, co spotkalo Gahana, dyskusja na temat SOTU nagle ucichla – byc moze (wreszcie!) wszyscy zdali sobie sprawe z tego, jak malo wazna jest to kwestia w obliczu spraw ostatecznych…
niezadowolony
21 maj, 2009
Panie Piotrze, jestem w 100% pewien że przekonał się pan już do Jezebel, bo to piękny, melancholijny, może nie tyle melodyjny, co jednak dobrze skomponowany kawałek (to takie połączenie Breathe z Blue Dress), słowem stylowy. Podobnie stylowe jest także Little Soul, to kawałek najbardziej nawiązujący w swojej aranżacji do starego Depeche Mode (Construction Time Again). In Chains to najlepszy kawałek, (choć to wyraźnie autoplagiat Surrender) który zapowiadał płytę na coś dużo lepszego od Playing the Angel – mojego pierwszego zawodu Depeche Mode. Tu jednak niestety zawód poszedł dużo dalej. Fatalne są: In Symphaty (ta słodkawo popowa aranżacja i obleśny wokal!) a także chwalony przez Pana Peace (co za prymitywny kawałek!). Gahan jak na moje ucho coraz gorszy, głos mu zdziadział. Produkcja fatalna – Ben Hiller, szkoda gadać… A swojego czasu tak bardzo krytykowano wspaniałego Marka Bella za Excitera… Szkoda tej płyty w ogóle kupować, magii Depeche Mode tu nie znajdziecie. Idę se puścić It’s Called a Heart, pozdrawiam Pana.
Michal
28 kwi, 2009
… album pewnie byłby bardziej zjadliwy dla tłumu gdyby trochę pomieszać w kompozycjach. Moim zdaniem z płyty powinno wylecieć Hole to feed ( w tej wersji, demo była o niebo lepsze) na rzecz Light. Spacewalker to moim zdaniem nieporozumienie w to miejsce idealnie pasuje Esque. W miejsce Jezebel wstawiamy the sun and the moon and the stars. Zamiast Corrupt ( brzmi jak zapomniany spad z Violatora) Goust. No teraz dużo lepiej… ; )
Mam jednak wrażenie, że ten odczuwalny chaos na płycie to jednak celowy zamysł artystyczny.
Dźwięki wszechświata są właśnie takie! ; )
black00day
28 kwi, 2009
do rush: w takim razie zwracam honor :) pozdrawiam
Magda
27 kwi, 2009
No niestety muszę się zgodzić z panem Piotrem-dla mnie Sound Of The Universe również okazało się wielkim rozczarowaniem… Gdy pierwszy raz jej posłuchałam stwierdziłam że ta muzyka już tak nie chwyta jak ich dawniejsze przeboje… Więcej-nie chwyta wcale :( Właściwie chyba tylko “Wrong” (skądinąd dla mnie genialny kawałek) jest jedynym dobrym utworem na tej płycie… Może jeszcze “Peace” i “In chains”… A reszta…? Nic. Cóż… Może niektóre utwory jak np. “Corrupt” spodobałyby się bardziej przy większej ilości przesłuchań ale jakoś mnie do nich nie ciągnie… Czy to koniec? A może moja miłość do DM wygasła…? Nie wiem…
Na koniec wyrazy szacunku i uznania dla pana Stelmacha za to że ma odwagę powiedzieć co myśli i nie boi się spojrzeć krytycznym okiem nawet na swój ulubiony zespół… To się nazywa profesjonalizm.
Icho
26 kwi, 2009
@Ada, miałaś się nie zniżać… ale jednak nie dałaś rady :D, ech… skrzywienie zawodowe, nie? tyle lat pracy w parterze…:D
marcin
26 kwi, 2009
Niestety , Stelmach ma racje , płyta jest słaba , bardzo sprawiedliwie ja ocenil nie pominal jej dobrych stron . I nie bylo to łatwe dla kogos kto kocha DM bo pojawia sie rozgoryczenie i zawod i ma sie ochote ………!!!I , Troche to sie wyczuwa , ale jako profesjonalista powstrzymal sie i dał spokojny tekst . Ja sie zle z ta plyta czuje , tyle czekania , czytania ,ech. I nie pomoze mi zadne tlumacznie ze powrot , ze cos w sumie nowego , ze atmosfera itd . Nic pustynia , sabizna ,moze przy Chains jakis powiew..Co sie stalo? Czemu az tak poszli w te stare brzmienia ?Czemu ten ortodoks? NAjlepsze jest przeciez to laczenie elektro z barwami organicznymi i na to wokal ;);) Tak to czuje. Pomozcie kochani , ciesze sie ze niektorym jednak sie podoba ;) Moze na koncercie to zabrzmi . Tam sie spotkamy ;) NA pewno te opinie dotra do nich i nastepna plyta bedzie taka ze wszystkie inne kapele zostana juz na starcie cos mamroczac do siebie bezsensu ;););) marcinos
Winnebago
26 kwi, 2009
Ale cisza. Stelmi nawiał? To była offensywa!;)