Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.

Anna Ciechowska, na początku lat osiemdziesiątych fanka Republiki, później żona Grzegorza Ciechowskiego

anna_ciechowska_page
Lata 80 to dla mnie przede wszystkim Republika. Wszystko zaczęło się w szkole podstawowej. Miałam wtedy fajną koleżankę, Agnieszkę, która słuchała polskiej muzyki. Któregoś dnia przyniosła mi Świat Młodych, w którym było zdjęcie Republiki – pierwsze, które zobaczyłam. Powiedziała mi, że to jest fajny zespół, że wykonuje świetną piosenkę pod tytułem Kombinat. To właśnie u niej po raz pierwszy ją usłyszałam i pomyślałam sobie: “Boże, co za koszmar!” Nie podobała mi się. Była jednak intrygująca, taka inna… Do tego to wspomniane zdjęcie, podpisane, jak pamiętam, Grzegorz Ciechanowski. W tym facecie było coś bardzo intrygującego, zupełnie mi nie pasował do tego Kombinatu, do tej muzyki, do tego śpiewania. Takie są moje pierwsze wspomnienia dotyczące Grzegorza. No, a potem się zaczęło… Namiętne słuchanie Trójki, listy przebojów, dokładne zapisywanie jej notowań, nie tylko Republiki, ale całych list.
Innym razem siedziałam na lekcji angielskiego, nagle wpada Agnieszka i kompletnie nie przejmując się nauczycielem krzyczy, że natychmiast jedziemy na Bemowo. Pytam się o co chodzi? A ona odpowiada, że w Trójce właśnie mówili, że dzisiaj, za chwilę, będzie grała Republika, taki dodatkowy koncert przed tym pamiętnym w Rivierze (Złota Płyta – przyp. red.). Myśmy nawet nie bardzo sobie zdawały sprawę, gdzie jest to Bemowo i gdzie jest Wojskowa Akademia Techniczna, w której oni mieli grać, ale nieważne, jedziemy. Urwałam się z tej lekcji. Przygotowania do koncertu Republiki, który miał być następnego dnia trwały od dawna. Ponad pół roku przygotowywałyśmy się, czytając różne artykuły, czasopisma i encyklopedie, żeby podczas rozmowy jakoś przed nimi wypaść. Miałyśmy przygotowane również stosowne stroje. A tu nagle okazuje się, że tak jak stoimy, jedziemy na koncert niewiadomo dokąd. Długo szukałyśmy tego miejsca, po drodze kupiłyśmy jakieś kwiatki. Wpadłyśmy akurat na ostatnią piosenkę. Nikt już nas nawet nie zatrzymywał, nie pytał o bilety. A oni właśnie “dziękujemy” i schodzą ze sceny. Byłyśmy załamane, ale zagrali jeszcze dwa bisy. Postanowiłyśmy, że koniecznie musimy dostać się do garderoby. Swoje odczekałyśmy, ale się udało. Wchodzimy do tej garderoby, a tam chłopaki siedzą wyluzowani. Spojrzeli na nas dziwnie, a my podeszłyśmy do Grzegorza i pytamy: “Przepraszamy, czy mogłybyśmy panu podać rękę?”. Pamiętam jak wymienili porozumiewawcze uśmiechy z Krzywym (Zbigniew Krzywański – przyp. red.)… Nie wiem czy to było takie śmieszne… W każdym razie nie byłyśmy w stanie niczego z siebie wydusić. Mogłyśmy zapomnieć o jakiejkolwiek rozmowie. Było to niezwykle ważne wydarzenie w moim życiu, przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy zobaczyłam swój ideał z bliska. Tę osobę z mojej wyobraźni, którą widziałam tylko na zdjęciu i o której tak naprawdę niewiele wiedziałam.
Poznałam wtedy jeszcze parę osób, fanów takich jak ja, z którymi zaczęliśmy kombinować, żeby założyć fan klub. No i tak powstał nasz Centralny Wyrównywacz.
Muszę przyznać, że lata 80 były dla mnie kompletnie szalone. Moi rodzice po prostu włosy z głowy rwali. Wyskakiwałam przez okno, na szczęście z parteru, zamykali mnie na klucz, na siłę do kościoła chcieli prowadzić, koszmar. Mój ojciec podarł kiedyś na strzępy wszystkie zdjęcia i plakaty. Miałam cały pokój nimi wyklejony i któregoś razu, gdy wróciłam z koncertu Republiki, okazało się, że był kompletnie pusty. Moja młodsza siostra, stojąc w nocnej koszuli, powiedziała: “Mam dla ciebie resztki, wyciągnęłam ze śmietnika”. Zostały dosłownie same strzępy, np. zdjęć zdobywanych z trudem na Perskim (warszawski bazar – przyp. red.). Pieczołowicie to powyklejałam na dużym kartonie i ostentacyjnie powiesiłam na drzwiach. Moja flaga z podpisami też legła gdzieś w śmietniku…
W tamtych latach dużo trudniej zdobywało się odpowiednie ubrania. Na porządku dziennym było więc farbowanie ciuchów na balkonie, ku rozpaczy mojej mamy rzecz jasna, czy samodzielne robienie jakichś strojów, czarno-białych opasek. Wymyśliłyśmy kiedyś, że musimy zrobić coś, żeby chłopaki nas zapamiętali, żeby wiedzieli, że to my. Wujek Agnieszki – elektryk czy elektronik, pomógł nam skonstruować instalację z połączonych szeregowo żaróweczek wplecionych w bluzkę (tworzących literę V) i podłączonych do baterii 9V ukrytej w kieszeni. Umówiłyśmy się, że jak chłopaki wyjdą już na pierwszą piosenkę (był to wspomniany koncert w warszawskiej Rivierze w 1985 roku), rozjarzymy te żaróweczki. Zrobiłyśmy tak raz, potem drugi i kolejny, aż zwrócił na nas uwagę Krzywy, bo Grzegorz z reguły nie patrzył na publiczność. Zobaczyłyśmy jego uśmiech. Pomiędzy piosenkami szepnął coś do Grzegorza, a wtedy i on się do nas uśmiechnął. Od tamtej pory już nas pamiętali.
A wracając do fan-klubu – długo, długo nie mogliśmy znaleźć siedziby, przez co nic nam się jakoś nie kleiło. Przez długi czas spotykaliśmy się więc na Dworcu Centralnym, skąd dzwoniliśmy do Listy Przebojów radiowej Trójki. Pięćdziesiąt osób podchodziło do jednego aparatu i po kolei mówiło, że oddaje głos na przykład na Arktykę. Potem spotykaliśmy się w pewnym klubie na Bródnie, ale nie za bardzo wiedzieliśmy o czym gadać, no bo ile razy można mówić o tekstach czy muzyce? Najczęściej sprowadzało się to do tego, że opowiadaliśmy sobie o naszych wrażeniach ze spotkań z członkami zespołu. Co mówili, co robili… Krążyły wśród nas również ankiety wypełniane przez chłopaków z Republiki. Odpowiadali w nich na pytania dotyczące przeróżnych rzeczy – od tego co czytają, po to, co lubią jeść. Robiliśmy też bardziej szalone rzeczy. Chcieliśmy na przykład dowiedzieć się, jaki jest nowy numer telefonu Grzegorza. Wzięłyśmy to z Agnieszką na siebie, ponieważ byłyśmy baaaaardzo dociekliwe. Pamiętam, że nikt ze znajomych nie chciał nam tego numeru podać. Dopiero mama Sławka Ciesielskiego zlitowała się nad nami, choć ten jej tego zabronił. Ale że byłyśmy dość częstymi gośćmi w Toruniu, zaprzyjaźniła się z nami. Powiedziała nam wtedy: “Słuchajcie dziewczyny, naprawdę nie mogę wam zdradzić tego numeru, ale podam pierwszą i ostatnią cyfrę”. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale była to chyba czwórka i siódemka. Rozpisałyśmy w zeszycie wszystkie możliwe kombinacje cyfr i po kolei dzwoniłyśmy pod numery, które nam w ten sposób wyszły, czekając aż odbierze Grzegorz lub Jola. Odhaczałyśmy kolejne wyeliminowane numery, aż zostało ich tylko dziesięć. W końcu trafiłyśmy na ten właściwy. Grzegorz był mocno zdziwiony kiedy mu go pokazałyśmy.
Z tamtych czasów pamiętam również uciekanie z domu, bo rodzice wszystkiego zabraniali i niedopuszczalne było bym wróciła później niż o 22. Kiedy był koncert, było to niewykonalne. Sam występ kończył się zazwyczaj później, po nim trzeba było iść do garderoby, a potem wszystkie te wrażenia omówić. Tak robiła się północ, stąd więc, mimo zakazów, wyrywałam się z domu. Kiedy poznałyśmy bliżej Andrzeja Ludewa – ówczesnego menadżera Republiki, wiele informacji dostawałyśmy od niego, oczywiście w tajemnicy. “Słuchajcie, chłopaki będą dzisiaj u mnie w Warszawie” – informował, a my czekałyśmy z kwiatkami pod jego domem. Któregoś razu zespół wyjeżdżał od niego na koncert do Tomaszowa Mazowieckiego. Zastanawiałyśmy się, gdzie jest ten Tomaszów… No, ale jak tu nie jechać na koncert? Oni pojechali samochodem, a my nic im nie mówiąc, kierując się nagłym, wewnętrznym zrywem, wyruszyłyśmy na Dworzec Centralny by złapać pierwszy pociąg do Tomaszowa. Nie ma takiego, OK, ale jest pociąg do Koluszek, jedziemy więc tam. Stamtąd taksówką do Tomaszowa i na stadion. W tym mieście były jednak dwa stadiony, i niestety najpierw pojechałyśmy na ten niewłaściwy. Kiedy dotarłyśmy tam gdzie trzeba, koncert się już skończył, a Republika była już za kulisami. Widzimy jak wychodzą i wsiadają do samochodu. “Grzegorz, Krzywy!” – krzyczymy, a oni zaskoczeni: “Co wy tu robicie?” Tak właśnie było, żyło się dla takich krótkich chwil.
Oczywiste było, że wszystkie książki, o których Grzegorz mówił w wywiadach, trzeba było obowiązkowo przeczytać. Wiadomo, Tolkiena czy Vonneguta, każdy tytuł wymieniony przez Grzegorza. Nie trzeba było niczego notować, każdy wyraz z każdego wywiadu potrafiłam zacytować, pochłaniałam każde jego słowo.
Z Tolkienem też było niesamowicie, bo Grzegorz któregoś dnia stwierdził, że jest Frodo Bagginsem. Myśmy potem stwierdziły, że faktycznie, bo kiedyś powiedział, że lubi pieczarki, więc wszystko się zgadza.
Szczególna historia dotyczyła Roku 1984 George’a Orwella. Jak tylko usłyszałyśmy ten tytuł, od razu pobiegłyśmy do biblioteki osiedlowej. Kiedy o nią poprosiłyśmy, pani dziwnie się na nas spojrzała i spytała dlaczego szukamy tej książki. Dopiero wtedy zdałyśmy sobie sprawę z tego, że jest coś takiego jak zakazana literatura. Tym bardziej nas to zainteresowało. Pojechałyśmy do Biblioteki Narodowej i gdzie tylko się dało, ale naturalnie bez skutku. Dopiero po jakimś czasie, przypadkiem, bawiąc się gałką radiową, trafiłam na audycję, gdzie usłyszałam znów o tej książce. Okazało się, że radio BBC emitowało tę powieść w odcinkach. Od razu stawiłam się u koleżanki, dwa bloki dalej, by poinformować ją o moim odkryciu. Nagrywałyśmy co środę każdy odcinek, a potem ja wszystkie je skrzętnie spisywałam. Mam je do dziś, oprócz oczywiście tych pierwszych. Te książki pokazywały zupełnie inny świat, otwierały horyzonty, uczyły…
Ciężko jest porównywać to, co było kiedyś do czasów teraźniejszych i zastanawiać się czy na obecnej scenie jest ktoś taki jak Grzegorz. Teraz, kiedy wszystko jest w zasięgu ręki, każdą płytę i książkę można kupić, a czarne ubrania wiszą na każdej wystawie sklepowej, znacznie trudniej jest wybrać drogę, którą człowiek chce iść. Kiedyś można było spotkać Republikę, za którą można było podążać, albo nie. Mnie samej dziś niezwykle trudno byłoby się na coś zdecydować. Już kiedyś wybrałam i konsekwentnie przy tym trwam. Myślę, że nasze pokolenie stara się dzisiaj coś jeszcze powiedzieć, bo w obecnych realiach nic dla siebie nie znajduje. Nic, co mogłoby sprawić, że chce się dalej rozwijać. Mnie na początku Grzegorz dał bardzo dużo, ale potem musiałam sama decydować, co dalej z tym zrobić. Sama musiałam wziąć życie w swoje ręce, nie mogłam przecież czekać aż on powie w wywiadzie, co na przykład mam przeczytać. Ta wrażliwość powoduje, że jakoś instynktownie wiem, co mam wybierać, czego szukać i czym się fascynować. Bez wątpienia to wszystko ogromnie wpłynęło na to kim teraz jestem. Z pewnością, gdybym na swojej drodze nie spotkała Grzegorza i Republiki, byłabym innym człowiekiem…