Stary człowiek i może. Może mieć dready, może wytrzymać bite dwie godziny koncertu śpiewając, tańcząc, żartując z muzyków, przybijać piątki z publiką i w końcu mieć najwęższe od przejarania oczy na świecie. To Horace Andy – reggaeowo rootsowy wokalista wprost z Jamajki. Ma bardzo charakterystyczny głos – jakby nałykał się helu. Wysoki, mocny i bujający. Z niebytu wywołali go czarodzieje z Massive Attack z którymi w latach 90-tych nagrywał swoje odmienione piosenki. I te nadal pojawiają się na jego koncertach – bo przecież to klasyka i “hit” (że się tak brzydko wyrażę). Zaraz na początku warszawskiego koncertu Horace zaśpiewał Spying glass, Man next door – dalej były nieśmiertelne Money, money (chyba nie było człowieka w Proximie, który przy tym się nie bujał). Oczywiście – Skylarking, Rasta no style i You are my angel. One love brothers and sisters! – zawołał po długim bisie i zszedł ze sceny. To już kolejna jego wizyta w Polsce. Widziałem go 4 lata temu w Krakowie. Za heblami usiadł wtedy Mad Profesor, który podkręcił atmosferę na maxa. Odpałowo wyglądał wówczas na scenie jego zespół a szczególnie sekcja dęta – wysoki koleś w wielgachnym kokiem z dreadów na głowie. Był już bardzo zniszczony i zabrakło go na koncercie warszawskim. Gdyby przygrywał już Jah w niebie wcale bym się nie zdziwił. Horace – a ty trzymaj się od Jah z daleka! Potrzebny jesteś na Ziemi a nie w niebiańskim chórze. One love, brother…