Jakiś czas temu RED STELMACH rozmawiał z perkusistą ANIMAL COLLECTIVE. Panda Bear opowiedział RS o swoich snach i doskonałości truskawkowego dżemu. Było miło. (red.)
Zdjęcie pochodzi ze strony Panda Bear na Myspace
Polska to wciąż dla was nie odkryty teren…
Trochę nie odkryty, bo raz już tu graliśmy, wspólnie z Antony & The Johnsons. Jednak większość Europy Wschodniej to dla nas teren dziewiczy. Graliśmy raz w Rosji i to chyba tyle. Większość miejsc na tej trasie odwiedzimy po raz pierwszy.
Słuchając AC po raz pierwszy ma się wrażenie, że ci faceci muszą mieć dziwne sny.
Cała nasza muzyka opiera się na naszych doświadczeniach. Niekoniecznie tych z pogranicza fantazji czy snu, ale można powiedzieć że nasza muzyka ma być wyjątkowa, ma uciekać zwyczajności. Może stąd bierze się powiązanie ze snem czy stanami surrealnymi.
Czy twoje sny są pozytywne?
Jeśli jesteś otwarty na doświadczenia, wiadomo – będą to doświadczenia zarówno pozytywne, jak i negatywne. Nie zawsze jest różowo, ale i nie zawsze jest czarno. Nasza muzyka oddaje prawdziwą naturę rzeczy. Opowiada zarówno o dobrych momentach jak i o chwilach trudnych. Mam nadzieję, że dobrze to miksujemy, że nie skupiamy się tylko na jednym uczuciu.
Jaki był twój ostatni sen, który pamiętasz?
Ze dwie noce temu śniła mi się katastrofa lotnicza. Nie jest to najmilszy temat do rozmowy. Średnio dwa razy do roku śnią mi się takie katastrofy, to bardzo podobne wypadki. Samolot nie lata wysoko, wręcz bardzo nisko i spada na zabudowania. Taki sen miałem właśnie kilka dni temu. Z reguły nie pamiętam moich snów, ale one z reguły są bardzo nudne, nie ma w nich za wiele szaleństwa.
Sung Tongs z 2004 roku był dla mnie jako słuchacza prawdziwym wyzwaniem. Który z albumów AC uznałbyś za najbardziej pokręcony?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo jestem twórcą tych albumów, uczestniczę w procesie twórczym. Dla mnie te płyty nie wydają się dziwne, przesadnie eksperymentalne. Wszystkie pomysły, które przychodzą nam do głowy znajdują się na albumie. W pierwszej kolejności odbieramy je jako dobre, a nie szalone. Robimy tylko to, co wydaje się nam naturalne. Dlatego naprawdę ciężko mi wybrać. Ale jeśli już muszę znaleźć lidera kategorii ‘najtrudniejszy album do słuchania’, wybieram „Danse Manatee”. Tak chyba też myśli się o nim powszechnie, to nasza druga płyta pełna pokręconych dźwięków o wysokiej częstotliwości – strasznie nas to ekscytowało. Zatem to ten album albo „Here Comes the Indian”, który ukazał się dwa lata później. Gdy słucham tych płyt zdarza mi się myśleć „hm, to jest dziwne..”
Skoro jesteśmy przy „Danse Manatee”, powiedz jak powstawała ta płyta?
Dave Portner napisał sporo piosenek i poprosił, bym zagrał w nich na perkusji. Nagrane utwory ułożyły się w album „Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished”. Jakiś rok, dwa później – mam fatalną pamięć do dat – wszyscy przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku, każdy z innych powodów. Dave i Brian Weitz już tam mieszkali, tam się uczyli. Ja porzuciłem Boston i przeniosłem się do Nowego Jorku. I zdarzyło się nam lato improwizacji, kilka miesięcy graliśmy i stworzyliśmy podstawy tego, co przekształciło się w „Danse Manatee”. Większość piosenek na tym albumie była grana jeszcze przeze mnie i Dave’a, tylko gitara, perkusja i wokal. Brian pojawił się po jednym z koncertów, dzięki niemu mogliśmy rozbudować nasze brzmienie, grał na scenie z płyt, miał sporo urządzeń. No i tak mniej więcej ustalił się nasz skład.
Czy istnieje w ogóle jakiś przepis na waszą pracę zespołową i tworzenie takich płyt jak choćby „Strawberry Jam”?
Nie wydaje mi się, byśmy do prac nad tym albumem podeszli w inny sposób niż do prac nad jakimkolwiek innym. Naszym celem jest tworzenie muzyki, która oddaje to, o czym myślimy i to, na czym nam zależy. Chodzi też o ekscytację – pomysłem, dźwiękiem. Efekt końcowy to coś, co podoba się nam wszystkim. W wielkim uproszczeniu – tak właśnie pracujemy. Może praca nad dwoma ostatnimi albumami jest trochę inna, bo teraz jesteśmy porozrzucani po świecie, Brian mieszka w Waszyngtonie, to jakieś trzy godziny jazdy samochodem z Nowego Jorku gdzie mieszkają Dave i Josh. Wracając do „Strawberry Jam”, chodziło nam o nagranie ekscytującej nas muzyki. I już. Generalnie z każdą płytą mam tak, że wydaje mi się być kompletnie inna od poprzedniej i wydaje mi się też, że ludziom się totalnie nie spodoba. Najlepsze co możesz w takiej sytuacji zrobić, to samemu cieszyć się swoją muzyką. Na resztę przecież i tak nie masz większego wpływu.
Ale podczas tworzenia „Strawberry Jam” jedną z tych najważniejszych rzeczy był, dosłownie, dżem truskawkowy. Dlaczego?
Trzy miesiące przed rozpoczęciem sesji nagraniowej przyszedł mi do głowy ten tytuł. Byliśmy wtedy na trasie koncertowej. W samolocie minęła mnie stewardessa z wózkiem z jedzeniem. I wśród tych wszystkich pudełeczek było też małe opakowanie dżemu truskawkowego. Po otwarciu tego opakowania, pomyślałem sobie, jak fajnie by było gdyby udało się nam nagrać coś znakomitej jakości, coś perfekcyjnie przygotowanego. Z jednej strony słodycz tego jedzenia, z drugiej ta syntetyczna perfekcja – o to właśnie chodziło nam gdy pracowaliśmy nad tymi piosenkami.
Płyta „Feels” była rodzajem odreagowania po kilku albumach o skomplikowanej strukturze?
Niekoniecznie. Brzmi tak a nie inaczej, bo na tej płycie, a także na „Sung Tongs” pozwoliliśmy piosenkom być bardziej… piosenkami. Sposób w jaki je nagrywaliśmy, to że wokale są wysunięte na pierwszy plan, że wszystko jest bardziej głośne sprawia, że łatwiej skupić się na samej piosence. No i te kompozycje były krótsze. Na poprzednich płytach też były piosenki, w tej kwestii nic się nie zmienia, tylko że w tym wypadku obyło się bez pewnych utrudnień, komplikacji, które sprawiały, że może nie było tak łatwo usłyszeć samej piosenki. Od czasu „Sung Tongs” właściwie na każdej naszej płycie jest już kombinacja nas bardziej pewnych siebie – jako kompozytorów i wykonawców – z naszą ekscytacją, która jest tylko większa. Nauczyliśmy się zwracać uwagę na piosenki, na wydobywanie ich urody w procesie produkcji.
Czy rozproszenie muzyków AC po całym świecie bardziej wam pomaga czy przeszkadza?
Myślę, że lepiej się teraz komunikujemy. Przez dzielącą nas odległość to teraz konieczność. Bardzo dobrze nam to zrobiło. Póki dużo się rozmawia, dyskutuje o pomysłach, o rzeczach, które cię ekscytują, to tak naprawdę ta odległość nie jest aż takim problemem. Wiadomo, trzeba być przygotowanym na to, że trzeba będzie się częściej przemieszczać. My gramy wspólnie muzykę już od naprawdę wielu lat, od ponad dekady. To pozwala nam dobrze się dogadywać, szybko i sprawnie. Taka rozłąka mogłaby być trudniejsza dla zespołów z mniejszym stażem. Początkowo perspektywa rozłąki lekko nas przerażała, ale w tym zespole sprawdziła się bardzo dobrze. Chciałbym wrócić do czasów, gdy tworzyliśmy muzykę wspólnie. Od ponad dwóch lat pracujemy inaczej, ktoś z nas pisze piosenkę, najczęściej jest to Dave albo ja, mamy jej zarys i wysyłamy go drogą elektroniczną. Później każdy z nas pracuje nad tym pomysłem oddzielnie i coś do tego zarysu dokłada. Nie wiem, czy to będzie możliwe, ale chciałbym wrócić do pomieszkiwania w jednym mieście – byśmy mogli znów więcej wspólnie grać. Wtedy czuję się bardziej wolny, niczym nieograniczony. Chciałbym tego choćby po to, by znów coś zmienić.
Podobno nie oglądasz zbyt często wiadomości.
Myślę, że rzeczywiście nie jesteśmy najlepiej poinformowanym zespołem jeśli chodzi o bieżące zdarzenia. Ja właściwie nie oglądam telewizji, nie czytam gazet. Spędzam jednak sporo czasu w internecie, ale to właściwie nie ma nic wspólnego z polityką. Nie dlatego, że uważam że to coś nieistotnego, raczej dlatego, że mnie to nie za bardzo interesuje. Za to Brian i Josh są naprawdę nieźle poinformowani. Więc połowa zespołu jest dobrze poinformowana, a druga grupa, Dave i ja nie za bardzo ma o takich sprawach pojęcie.
Twoja ostatnia solowa płyta „Person Pitch” robi chwilami wrażenie, jakby tworzyło ją dziecko.
Zabawne spostrzeżenie, bo w czasie, gdy pracowałem nad tym albumem w moim życiu działy się rzeczy, które mają niewiele wspólnego z życiem małego chłopca. Byłem już mężem, gdzieś w połowie prac nad tym albumem zostałem ojcem.. To bardzo przyjemne porównanie, mam nadzieję, że powiązane z poczuciem niczym nieskrępowanej wolności, jakiejś fantazji. Czasem kiedy ludzie mówią, że coś jest „dziecinne” to znaczy, że jest amatorskie, niedopracowane, mam nadzieję że to nie o to chodzi. Inspiracja tego albumu, podobnie jak każdego innego przychodzi ze wszystkich możliwych okoliczności. Mógłbym te inspiracje wymieniać w nieskończoność. Upraszczając, ten album został zainspirowany muzyką elektroniczną, sceną klubową, muzyką house i techno. Tej prostej, bardzo podstawowej, mocno rytmicznej, opartej na częstych powtórzeniach. Nie miałem na myśli narkotycznych odlotów, bardziej stan, w jaki wprawia cię muzyka. I to ona właśnie zainspirowała tę płytę.
Nadja i Fernanda – dwie najważniejsze kobiety w twoim życiu, w jaki sposób one cię inspirują?
Bardzo trudno powiedzieć. Sprawiają, że jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem, a to z pewnością mnie zmieniło, choć nie potrafię powiedzieć jak. Każdy związek z inną jednostką, jeśli tylko się postarasz, może cię czegoś nauczyć. To, że jestem blisko mojej żony i dzieci, to, że widzę je codziennie, uczy mnie czegoś nowego każdego dnia.
No i nie masz tym samym typowego rock’n'rollowego podejścia do życia.
Nie myślę o sobie jak o typowym rock’n'rollowcu. Lubię głośną muzykę rockową – tak definiuję rock’n'roll. Wszystko co jeszcze się z tym wiąże nie jest szczególnie ze mną związane. Ale kawałki takich zespołów jak Led Zeppelin czy Black Sabbath to coś, co naprawdę lubię.
Przeprowadzka z Nowego Jorku do Lizbony była ogromną zmianą w twoim życiu?
Tak, zdecydowanie tak. W Nowym Jorku mieszkałem pięć lat. Teraz doświadczam zupełnie innego modelu życia. Te dwa miasta są zupełnie różne. Nowy Jork pędzi, ludzi tam ciągnie, bo są zakręceni na punkcie tego, co robią. Chcą zaistnieć w świecie. Z jednej strony to wspaniałe, a z drugiej – szalenie męczące. Siedziałem w moim nowojorskim mieszkaniu i byłem zdenerwowany. Ot tak, bez powodu. Lizbona jest moim sekretnym miejscem. W najlepszym znaczeniu tego słowa.
Skoro padła podczas naszej rozmowy nazwa Nowy Jork, właśnie przed chwilą uświadomiłem sobie, że ten wywiad odbywa się 11 września.
Co pamiętam z tamtego dnia? Jechałem do pracy, jak wspomniałem wcześniej, nie oglądam wiadomości, więc nie miałem pojęcia co się dzieje. Minęła mniej więcej godzina od pierwszego ataku. Byłem wtedy na Brooklynie. Kierowałem się w stronę metra i zauważyłem, że absolutnie każda osoba na ulicy idzie w przeciwnym kierunku niż ja. Byłem może oddalony o 50 metrów od stacji metra, gdy jakaś kobieta zauważyła, że mam zamiar iść na tę stację. Powiedziała, że nie mogę jechać metrem. Spytałem dlaczego. Wskazała palcem na niebo. A tam było widać tylko kłęby dymu. Chwilę później zobaczyłem płonący wieżowiec. Pomyślałem wtedy, że kończy się świat. To był tak niewyobrażalny obraz… Jakby wyjęty z jakiegoś koszmaru. Następne tygodnie były okropne, przerażające. Nie można było uciec od tych myśli.
Co zagracie podczas dwóch polskich koncertów?
Zagramy głównie nowe piosenki, te które znajdą się na naszej nowej płycie, którą właśnie skończyliśmy nagrywać. Album powinien być na rynku na początku przyszłego roku, prawdopodobnie jeszcze w styczniu. Nasz koncert będzie w większości składał się z nowych piosenek, tylko jedna czwarta to będą rzeczy już dobrze znane – to będzie reprezentacja naszych poprzednich płyt.
……………………………….
Animal Collective wystąpi dziś w Warszawie i jutro w Katowicach. Życzymy dobrego odbioru. (red.)