gnarls barkley / the odd couple 2008

Trzeba mieć duszę eksperymentatora i serce niekoniecznie uległe, ale wierne klasyce, żeby ożenić beaty niejakiego Jay-Z z samplami The Beatles. Mowa tu o płytach “The Black Album” znanego rapera i białym albumie Brytyjczyków. Co innego, jak nie spora doza poczucia humoru może skłonić autora do ochrzczenia takiego projektu mianem “The Grey Album”?

Autorem tego legendarnego już, dzięki internetowej dystrybucji “nielegala” jest Brian Burton aka Danger Mouse, DJ i producent, pochodzący z niewielkiego miasteczka w stanie Georgia.

Odzwierciedleniem specyficznej wyobraźni Danger Mouse’a jest Gnarls Barkley, duet stworzony do spółki z byłym raperem Cee-Loo Green’em. Wizualnie to ciekawy zestaw: chudy brodacz o fryzie Afro z łysym, śpiewającym grubasem. Ich druga płyta zupełnie niespodziewanie nosi więc nazwę “The Odd Couple” (dziwna para).

Tytuł doskonale oddaje też kontrast zawartości krążka z muzycznym rodowodem jej twórców. Nie ma tu bowiem wiele z rapu jak i typowo producenckiego podejścia do sprawy, polegającego na poszukiwaniu nowatorskich rozwiązań brzmieniowych czy tłoczeniu hitów. Są za to dobre kompozycje.

Kolejny, kinematograficzny rodowód tytułu płyty (“Odd Couple” to serial i film z lat 60′) potwierdza kilka tematów przypominających kołyszące soundtracki z tamtego okresu. Taki jest np “Run“, oparty na pulsującej w rytmie Motown sekcji. Materiał w odróżnieniu od pierwszej płyty zaskakuje głębszym, lirycznym odcieniem analogowych harmonii klawiszy i gitar zestawionych z mocnym głosem Cee-Loo (“Would Be Killer“,”Open Book“). Wyrazisty wokal byłego rapera przypomina niezapomniany falset Horace’a Andy’ego z Massive Attack, czy ekspresyjne frazowanie Terence’a Trenta Darb’y.

Całości dopełniają zakręcone chórki i aranżacje rodem z brytyjskiej rockowej psychedelii lat 60′ (“Whatever“, “Going On“). Taki melanż jest trudny do gatunkowego zaklasyfikowania. Najkrócej jak się da można określić, że to album trip-soul-rock-hopowy :)

Cały ten rasowy vintage ubarwiony jest świeżymi i dynamicznymi beatami, przywołującymi czasem Becka, niekiedy Outkast, a i często psychotyczny seans spod znaku Tricky’ego. Tak w ogóle to bardzo mroczny w warstwie tekstowej album. Ma się wrażenie, że Cee-Loo odkrywa na nim swoją ciemną i nieokiełznaną stronę. W “Would Be A Killer” zawodzi niczym dwustukilowy Mr Hyde obejmujący się na pustym parkiecie, kiedy inni tancerze broczą już we krwi: “Hurt, hurt people; This is all the way now, Oh I’ve been entered by evil…”

Płyta jest spójna choć regularnie zaskakuje zmianami pulsu. Jedyny miałki punkt to otwierający “Charity Chase“. Faktycznie, jeśli wyjdzie na singlu może być łatwym do zdobycia łupem w charity shops. Całość nie odbiega stylistycznie od debiutanckiego longa “St Elsewhere”. Ma za to w przeciwieństwie do tamtej produkcji kilka naprawdę magicznych momentów, między nimi niezatapialny “Who’s Gonna Save My Soul Now“. Z całym szacunkiem dla terminu – potencjalny klasyk.

Czy takim klasykiem zostanie “Crazy”, hit z pierwszej płyty, który wyniósł GB na szczyty list przebojów? Nawet jeśli, to o reszcie utworów z tamtego zestawu większość fanów zdąży już zapomnieć. Tu nie będzie tak łatwo. Ekstaza mija szybko, rany goją się powoli.