Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.

Jacek Szymkiewicz vel Budyń, wokalista i gitarzysta zespołu Pogodno, swoją przygodę z muzyką zaczął na przełomie lat 80. i 90. w zespole Marians.

jacek_szymkiewicz_page

foto z archiwum Artura Szuby

W latach 80. Nikt nie znał hip-hopu i muzyki grunge, ale jakoś się żyło. Była za to cenzura, którą znałem tylko z opowiadań kolegów i gazetek kolportowanych nielegalnie. Historii tych słuchało się lepiej od historii Edgara Allana Poe, bo były nasze, zza miedzy, można by rzec. Dla mnie lata 80., czyli czas rozkwitu polskiej muzyki rockowej, tak naprawdę, świadomie rozpoczęły się w momencie, kiedy inni jakby przestali się nią interesować. Druga połowa tamtej dekady, a w zasadzie jej końcówka, to czas, kiedy zacząłem uczestniczyć w ruchach “około kulturowych”. Występowałem wtedy w zespole gitar elektrycznych i to stanowiło właśnie ten mój udział w owych ruchach.

Czy my wtedy mniej piliśmy i czy muzyka była ważniejsza od zabawy? Będę mówił za siebie, ok.? Nie piłem w tamtych latach, bo byłem na to za młody, ale faktem jest, że udało mi się poznać smak piwa, wina, wódki czy papierosów. Najważniejszą jednak wartość stanowiła i stanowi muzyka. Ale wtedy i dziś nie brakuje mi znajomych, którzy w rozpuszczalniku zanurzają się tylko w weekend, a w tygodniu cisną, bo jest “rzecz, dla której warto żyć”. “I nie zmienia się nic…”

A co pamiętam z tamtych lat? Na przykład coś takiego: byłem wtedy w ósmej klasie podstawówki i któregoś pięknego dnia zobaczyłem na mieście grupę kolesi ubranych w czarne spodnie obcięte nad kostką, w słynnych glanach, czarnych koszulach i szelkach. Dumni łazili po ulicach. Mieli natapirowane włosy a’la “The Cure” i w niczym nie przypominali nic, co do tej pory widziałem. Nie był to brudny punk – wyglądali bardziej jak włoskie bojówki faszystowskie. Czuć było od nich siłę, ale nie taką, która brała się z potrzeby napierdalania się na pięści, tylko taką, która daje możliwość swobodnej ekspresji. Pamiętam pierwszy koncert, który zagrali ci panowie i piosenkę z takim refrenem: “…a my job twoja mać my kulturnyj narod, my wroga nie bajus, my wroga pabijot….”. Wtedy pierwszy raz usłyszałem historię o cenzurze w naszym słynnym mieście Choszczno. Po koncercie pan z SB zabrał wokalistę zespołu do siebie na herbatkę i kazał mu pisać teksty piosenek na kartce. Nie czytając ich, przybijał stempel “ocenzurowano”, darł i wyrzucał do kosza. I oczywiście oznajmił, że rozwiązuje zespół. Zespół zmienił nazwę i grał dalej, a ja natychmiast sprawiłem sobie czarne spodnie, czarną koszulę, szelki i czarne buty zamszaki.

Albo coś takiego: historia z tego samego okresu. Jako zapalony chemik, w ósmej klasie wiadomo jakiej szkoły, chodziłem na kółko chemiczne. Któregoś dnia przez okno naszego gabinetu do spraw substancji chemicznych ze zgrozą zauważyliśmy, że strażacy ogniowi wycinają wiekowy dąb, który stał na podwórku szkoły i był naszym ulubiony dawcą cienia oraz obiektem kontemplacji na nudnych lekcjach. Postanowiliśmy zaprotestować. Razem z kolegą Adrianem wykonaliśmy szereg ulotek na kartkach formatu A4 o treści: “Jak mógł pozwolić dyrektor szkoły, by drzewo ścięły matoły?”, itp. Późnym wieczorem, przy użyciu kleju do wszystkiego oblepiliśmy cały gmach naszej szkoły do wysokości okien wysokiego parteru. Taka to była ta nasza mała “solidariti” z drzewem…

Na przełomie lat 80 i 90  zacząłem grać w zespole z tymi kolesiami od czarnych koszul, spodni i natapirowanych włosów. Zespół nazywał się “Marians”  i grał w składzie: Artur Szuba, Damian Urban, Jacek Kuzynin, Ania Chmielowiec, Arek Kamiński, no i ja. W zasadzie to im zawdzięczam pierwszą poważną formację muzyczną i jedne z najpiękniejszych wspomnień młodości. Moje wielkie marzenie o muzyce. Koncertów grało się wtedy niewiele, bo nie było jeszcze wiele pubów i innych takich miejsc, gdzie można by grać. Nie znaczy to jednak, że nie było ich w ogóle… Po jednym z tych niewielu występów, nie pamiętam już gdzie, siedziałem w kiblu z autochtonami i z olbrzymiej fajki próbowaliśmy palić to, co do faji wlazło. Kibel, wiadomo – miejsce publiczne, i na popalaniu zauważył mnie mój starszy kolega z orkiestry. A że był na tyle starszy, że wieczorami popijał piwko w tej samej kuflotece, co mój ojciec, delikatnie zasugerował mu, że na jego syna trzeba zwrócić uwagę. Ojciec przeprowadził ze mną poważną rozmowę na temat niebezpieczeństw życia muzyka i ogólnego zagrożenia, jakie stanowią narkotyki. Do dziś jestem wdzięczny za to ojcu i starszemu koledze z orkiestry. Nauczyłem się także wtedy, że zespół trzeba zakładać z wariatami tego samego kalibru, co ja. A życie muzyka faktycznie jest pełne pułapek i jedną z nich są właśnie narkotyki, których teraz ilościowo i jakościowo jest tyle, że w tamtych czasach nam się nie śniło. Więc ostrożnie, Panie i Panowie, jeśli wam grajkowanie chodzi po głowie.
Jak widać z tego wypotu, w tamtych czasach byłem gówniarzem i o świecie wokoło miałem mgliste pojęcie. Raczej rysowałem mapę niż podróżowałem. Raczej się uczyłem niż uczestniczyłem. Raczej wspominam je z ckliwością niż ze złością. To wszystko raczej…