Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.

Wywiad zamieszczony poniżej to demo właściwego tekstu, który po redakcji i aktualizacji znajdzie się w książce “Gdzie oni są”, której wydanie sfinansowane zostanie przez Fanów MegaTotal.pl. Jeśli chcesz być jednym z nich, kliknij tutaj.

Dariusz Dusza. Gitarzysta, kompozytor i tekściarz. Muzyk m.in. Śmierci Klinicznej, Shakin’ Dudi, Absurdu i DiM.

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Moja muzyczna edukacja była pokręcona jak świński ogon. Pierwszym utworem, który kojarzę, był „Dom Wschodzącego Słońca”. Słuchałem go w radiu marki „Wola”. Było to takie socjalistyczne, lampowe cudo z magicznym zielonym okiem. Utwór był genialny, do dziś robi na mnie ogromne wrażenie.

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Po paru latach, dzięki starszym kolegom zacząłem słuchać Trójki. Wiadomo – Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple. Później nadszedł czas na tzw. rock progresywny. Zabawnie było na prywatkach – wszyscy słuchali Abby, a ja próbowałem przemycić Black Sabbath. Ale według moich rówieśników to nie była muzyka taneczna. Dziwne, prawda?

Po muzyce rockowej odkryłem rock’n’rolla i bluesa, potem free jazz, a potem punk rocka i ponownie rock’n’rolla. I tak już zostało. W 80 roku zacząłem chodzić na koncerty tzw. Muzyki Młodej Generacji. Krzak, Kwadrat, John Porter. Lubiłem żywą muzykę, chociaż to, co grały te bandy nie bardzo mnie rajcowało. Sam grałem trochę inne dźwięki.

W 1981 roku założyłem zespół znany później jako Śmierć Kliniczna (na strajku studenckim dołączył do nas wokalista, Merc). Próby mieliśmy w zaropiałej piwnicy. Ale był tam jak na tamte czasy niezły sprzęt. Nie przeszkadzały nam szczury. Często po pierwszym uderzeniu w stopę, z bębna uciekał przerażony i włochaty stworek. Piwnicę udekorowaliśmy różnymi graffiti, a pod ścianą piętrzyła się kupa potłuczonego szkła. Tak, bo raz na tydzień robiliśmy małą imprezkę. Za to w pozostałe dni ostro ćwiczyliśmy.

Nasza muzyka coraz bardziej zbliżała się do punk rocka i reggae. Pisane teksty również. Słuchaliśmy trochę punkowej muzyki, Clash, Sex Pistols, Stiff Little Fingers. Najbardziej jednak podobał nam się zespół The Ruts, nawet graliśmy parę jego kawałków. Na pewno nie byłem wtedy znawcą gatunku. Zresztą nie chciałem nim być, bo pragnąłem tworzyć własną, oryginalną muzę.

Absurd. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Absurd. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Tak jak muzyka, tak zmieniał się nasz wygląd: fryzury, ciuchy. Wiadomo: rurki, glany, ramoneska albo inna papa. Włosy robiło się na cukier, mydło. Zacząłem je też rozjaśniać, potem farbować na różne dziwne kolory. Nie polecam jednak tej metody. Brało się na wacik perhydrol (33% woda utleniona) i po prostu przeciągało pasmo włosów. Trochę się paliły, ale za to od razu zmieniały kolor…
Ważnym momentem był dla mnie Jarocin 82. Nie tylko dlatego, że Śmierć Kliniczna zaistniała wtedy na ogólnopolskiej scenie.

Przede wszystkim pamiętam muzykę z tamtego festiwalu. Była genialna. Mam na myśli takie bandy jak SS20, Rejestracja, Bikini, Kontrola W albo Corpus X. Było naprawdę jedwabiście. Wszystko było takie świeże, takie energetyczne. „Idzie wariat ulicą”.
Tak, byliśmy wtedy tymi wariatami, wytykanymi palcami. Ale na Jarocinie byliśmy wśród swoich. Taka ułuda wolności. Na parę chwil, na parę dni. Klimat był niezły – ludzie częstowali się grassem, fajkami, autovidolem… Z każdym można było porozmawiać o muzyce. Bo dla nas wszystkich muzyka była bardzo ważna. Muzyka i teksty.

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Dariusz Dusza. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Dlatego przez parę lat nie chodziłem na koncerty tych wszystkich „oficjalnych” kapel. Mierziło mnie ich gwiazdorstwo, głupawe teksty i ta cała show biznesowa otoczka. Wolałem słuchać zespołów undergroundowych. Zaliczyłem jako fan wiele wspaniałych koncertów. Klaus Mitffoch, wczesny Kult, Siekiera, Armia… Za dużo, by wymieniać wszystkie.

Muzyka pierwszej połowy lat osiemdziesiątych była naprawdę bardzo zróżnicowana i ciekawa. Niestety, po wielu zespołach zostały tylko legendy. Nie ma nagrań, nie ma płyt. Cóż, taki to był czas. Wszyscy byli wkurwieni na maxa, wszyscy byli radykałami. Potem, gdzieś koło 85 roku trochę się to rozmyło. Zaczęły się pojawiać łagodniejsze dźwięki, zimniejsze dźwięki. Przez moment rajcowała mnie zimna fala, ale potem znów wciągnął mnie rock’n’roll…

Shakin Dudi. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Shakin' Dudi. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Na wielu koncertach byłem jednocześnie wykonawcą i widzem. Ze sceny wyglądało wszystko cacy. Ale z punktu widzenia widza było znacznie gorzej. Po pierwsze trzeba było dojechać na koncert i nie dać się złapać zomowcom. Odbywały się prawdziwe polowania z nagonką na punkowców i ludzi, różniących się wyglądem od praworządnych obywateli socjalistycznego zakładu karnego.

Pamiętam Świnoujście, chyba 86 rok. Grałem tam wtedy z Absurdem. Przez dwa dni po mieście grasowało kilkuset zomoli. Wyłapywali ludzi, i wywozili na drugą stronę miasta, za kanał portowy. Oczywiście taka podróż była uprzyjemniana biciem, kopaniem, pałami, albo wnioskiem na kolegium. Mimo to koncert się odbył, ludzie nie poddali się. Za to po koncercie było prawdziwe kumbulele. Uciekałem jakimś trabantem przed sześcioma pijanymi zomolami. Tak, koncerty w latach 80 to nie tylko muzyka. To także milicyjne dołki, pałowanie, starcia z menelami.

Mimo to ludzie chodzili na koncerty (i płacili za bilety, dziwne prawda?). Wiele osób podróżowało po całym kraju, żeby posłuchać swoich ulubionych bandów. W każdym mieście były załogi, skupione wokół lokalnych zespołów. Fajni ludzie. Przychodzili do nas do piwnicy na próby, przynosili płyty, czasem piwo. Wielu zostało moimi dobrymi kumplami. Fajne było to, że nie było tej sztucznej bariery: gwiazda-fan. Tej całej żenującej otoczki: autografów, sztucznych uśmiechów, zdjęć z misiem.

Zawsze po koncercie przychodzili ludzie, żeby pogadać. Czasem montowało się jakąś kameralna imprezkę. No, może nie zawsze kameralną. A jakie ładne były wtedy dziewczyny! Ludzie wymieniali się nagraniami z koncertów, pisali listy (maili wtedy nie było). Mimo, a właściwie wbrew temu całemu syfowi, który nas otaczał (nie wiem, czy właściwe jest użycie czasu przeszłego?), było super.
A potem… Chyba w 87 poszedłem do klubu. Grał T. Love i jeszcze ktoś, nie pamiętam. Rozejrzałem się po sali i zdębiałem. Żadnej znajomej twarzy. Przeważali trzynasto, czternastolatkowie. Nikogo ze starej załogi. I tak już zostało. Gdzie oni są? W domu, w kapciach. Większość załogantów „wypisywała się” z chwilą ożenku. Kobita, dzieci, praca, dom. Śmieszne, ale taki los spotkał nawet największych ortodoksów i radykałów. Czasem widzę ich na ulicy. Brzuchatych, podtatusiałych. Ciekawe, czy słuchają „ich Troje”? Część załogantów skończyła bardziej tragicznie. Dragi, gorzała.

Nie wiem, może taka jest kolej rzeczy. Może to wszystko to „Great rock’n’roll swindle”. A może to tylko nasz lokalny, polski przypadek. Przecież w innych krajach na koncerty przychodzą ludzie w różnym (delikatnie powiedziane) wieku. I małolaty i zgredy. Wiem, już wiem, gdzie oni są. Zeszli do podziemia. Do bardzo głębokiego podziemia. Tam, w katakumbach słuchają punkowej muzy z lat 80. A kiedyś powstaną. Obudzą się. Z tym, ze nie na pewno….

Shakin Dudi. Foto: Mirosław Ryszard Makowski

Shakin' Dudi. Foto: Mirosław Ryszard Makowski