Kilka lat temu Kasia i Artur Szuba postanowili zatrzymać w kadrze pamięci ludzi i wydarzenia muzyczne lat osiemdziesiątych. Pociągnęli za języki swoich znajomych, wśród których znalazły się postaci ważne dla polskiej muzyki wówczas i dziś. Tak powstał cykl wywiadów traktujących o muzyce tamtych lat, a zatytułowanych razem “Gdzie oni są?” Miała z tego materiału powstać książka, ale różne względy uniemożliwiły jej wydanie. Całość, po latach, po raz pierwszy światło dzienne ujrzy w megaZinie dopiero teraz. Stąd wiele faktów, informacji i zapowiedzi jest już dziś nieaktualna. Postanowiliśmy je jednak zachować, by pokazać kontekst tych wszystkich rozmów.
Krzysztof Nieporęcki, lat 34, właściciel sklepu muzycznego “Hey Joe” w Warszawie, w latach 80 traktował polowanie na płyty jako sport.
.
.
.Lata 80 to przede wszystkim komuna, ale i moja młodość i muzyka. Tak zupełnie samodzielnie i świadomie zacząłem słuchać muzyki w roku 1983. Wynikało to z tego, że postanowiłem odróżnić się czymś od masy. W życiu każdego chyba człowieka przychodzi taki czas. Jedni idą kopać piłkę na stadionie, inni lać się z kibicami przeciwnej drużyny, a ty czujesz, że to nie dla ciebie. Szukasz czegoś, w czym odnalazłbyś siebie, a z reszty się wyłączasz. Wszyscy wtedy słuchali Boney M, czy Abby, a ja stwierdziłem, że to nie dla mnie. Szukałem czegoś innego. Może to przypadek, każdy słuchał czego innego: jedni heavy metalu, inni progressivu czy hard rocka, a innych przyciągały klimaty hippisowskie. Mnie się wydawało, że złapanie wszystkiego jest jak najbardziej możliwe. Były wtedy takie tendencje, że punkowiec zwalczał hippisa i na odwrót. Ja uważałem, że to trzeba raczej połączyć niż się zwalczać.
W połowie lat 80 przychodziło się do “Tonpressu” i zaciekawieniem patrzyło, jakie single wyszły. Jeśli nie był to ordynarny pop, to się kupowało. Brało się wtedy wszystko – nawet Lady Pank, bo jednak mieli tę gitarę. Chociaż wiadomo, że był to syf, ale nie rangi Maryli Rodowicz czy Zdzisławy Sośnickiej. To był jednak zespół rockowy, który w jakimś tam stopniu się wyróżniał. Czuło się w tym jakiś fałsz, że facetowi, który śpiewa, teksty pisze ktoś inny. To był rodzaj wypowiedzi literackiej, ale udawanej. To była poezja pisana dla młodzieży, ale nie przez młodzież i to się czuło. Przymykało się jednak na to oko i brało się tego singla mimo wszystko. Single były wtedy tanie, a wyboru nie było. Jak puścili Varieté, to było święto lasu. Pierwszy porządny singiel jaki wyszedł, to ten z piosenkami Dezertera. Trzeba było jechać na drugi koniec miasta, bo gdzieś tam go rzucili.
Miałem wtedy taki zwyczaj jeździć rowerem kawał drogi do Góry Kalwarii. Była tam bardzo duża, piękna księgarnia. Trochę podobna do obecnych Empików. Któregoś razu wszedłem tam, żeby odpocząć od wysiłku włożonego w pedałowanie i podszedłem do lady, gdzie wystawione były płyty. To znaczy, nie były to płyty, tylko same okładki, które miały być reklamą tego, co można w danym momencie kupić. Płyty natomiast poustawiane były na półce za ladą grzbietami, tak, że nic nie było widać. Byłem już wtedy trochę kumaty w płytach, trochę już się na tym znałem i wypatrzyłem, że na tej półce jest płyta, której właśnie poszukiwałem. Powiedziałem pani bardzo grzecznie, że tam stoi płyta, która mnie interesuje, a nie jest wystawiona na ladzie. A to pan sobie tam wejdzie i poprzegląda, ja nie wiem co tam jest – powiedziała mi ta pani. Tak tez uczyniłem i tam się dopiero okazało, jakie na tej półce leżały cuda. Nikomu wtedy nie zależało, żeby te płyty sprzedawać, a szczególnie pani, która dostawała taką samą wypłatę bez względu czy sprzedała tych płyt dziesięć czy ani jednej. Znalazłem tam np krążek Breakoutu z 1979 roku, który od chwili ukazania się był nie do zdobycia. A był rok 1986, czyli siedem lat później! Leżały sobie dwa egzemplarze tejże płyty, co w tamtych czasach było rzeczą nieprawdopodobną, bo rozchodziły się one w kilka dni od chwili ukazania się. Jeśli nie jeździło się codziennie lub co dwa dni, do takiego sklepu, to można było zapomnieć o upragnionych płytach. Trzeba było być niezwykle czujnym. Te albumy i tak ukazywały się z rocznym opóźnieniem, więc nie było wiadomo czy ukażą się spóźnione o rok i jeden dzień, czy rok i tydzień. Z konieczności trzeba było więc uprawiać taki sport. W rezultacie wszyscy kupowali wszystko, co tylko się pojawiało. Prowadzę teraz sklep muzyczny z winylami i skupuję całe kolekcje z tamtych lat. To nieprawdopodobne jakie zestawy mają niektórzy.
Kolejnym symbolem tamtych czasów była “Skra”. Pewnie każde miasto miało takie miejsca, gdzie spotykali się ludzie o podobnych zainteresowaniach. Akwaryści spotykali się gdzieś tam, a płyciarze w Warszawie spotykali na “Wolumenie” czy właśnie “Skrze”. To było miejsce, gdzie w niedzielę bywali wszyscy zainteresowani rynkiem fonograficznym. Tam znalazłeś wszystko, co było niedostępne w sklepach. Jak pokazywało się coś ciekawego w sklepie, stawało się w kilometrowych kolejkach, kupowało po kilka sztuk i z ogromnym narzutem sprzedawało na giełdzie. Przebicie było niesamowite. Ktoś kupował sobie w sklepie płytę za 130 zł, a sprzedawał ją za 260 zł. Płyta obiektywnie warta była pewnie z 300 zł, więc ludzie chętnie ją kupowali nawet za te 260 zł. Na takiej giełdzie łykało się też wszystko, co było w porządku tylko po to, by potem się wymieniać. Ja w pewnym momencie miałem trzy egzemplarze czarnej płyty Brygady Kryzys.
To naprawdę był fajny sport, ale co warto podkreślić, sportem było samo zdobywanie płyt, bo sama muzyka miała dużo większe znaczenie. Przede wszystkim teksty. Wiele z nich urosło do rangi hymnów pokolenia. Jednym z moich ukochanych zespołów w tamtych latach był T.Love. Weźmy choćby tekst “Dziękuję mamie i tacie za opiekę i kłótnie przy kolacji…” (fragment “Wychowania” – przy. red.) Słowa niezwykle trafione, wręcz ponadczasowe. Kolejny tekst: “Babilon-System swoją bronią pragnie zniszczyć mnie. Lecz życie jest wspaniałe – kolory czarno-białe” (fragment “Marzycieli naszego wieku” – przyp. red.) Wszystko wtedy było szare, nie chciało się robić niczego, nawet włączyć telewizji, bo wiadomo było, że jakiś generał będzie brednie wygadywał. To był taki kult szarości. Komuna wytworzyła coś takiego obrzydliwego, co z jednej strony cię nie zabijało, a z drugiej nie porywało cię do życia. Żyjesz, ale nie bardzo wiesz po co. Nie wiadomo po co się uczyć, bo i tak z tego nic nie wynika. Wszystko co możesz tak naprawdę zrobić by coś załatwić, to wchodzić w dupę partyjniakom.
Kolejnym strzałem w dziesiątkę było Varieté. Oni idealnie oddawali to, co ja wtedy czułem. Dołowali na maxa i to mi wtedy odpowiadało. Najważniejsze w tych tekstach było to, że one nigdy chyba nie uległy przedawnieniu. Do tej pory włączam te utwory i nadal są aktualne, z czym zresztą sam Grzesiek Kaźmierczak by się pewnie nie zgodził. Był też taki zespół jak Sztywny Pal Azji, ale ich teksty przeżywały się już po roku.
Nasze nastroje widać było jak na dłoni przez to, jak wyglądaliśmy i w co się ubieraliśmy. Czarny i szary to były kolory, którymi chcieliśmy podkreślić tę beznadzieję i marazm. Poza tym nie można było przecież założyć koszulki z przekreślonym sierpem i młotem, bo był to najprostszy sposób by trafić do więzienia. Wiele subkultur, jak punki, metale, depesze, czy popersi korzystało z tego “czarnego manifestu”. Byli też oczywiście punkowcy, którym zależało, by wyglądać ekstrawagancko, by szokować i tym samym odciąć się od tłumu. Najczęściej to oni właśnie wszczynali najwięcej awantur. Zwykłemu odbiorcy, który szedł na koncert i nie chciał oberwać po mordzie, wystarczał kolor czarny i było mu z tym dobrze. Był inny od społeczeństwa, ale jednak należał do jakiejś grupy ludzi podobnych do siebie, walczących o to samo, z tymi samymi ideałami i marzeniami.
Pasja do muzyki nigdy mi nie przeszła. Prowadzę dzisiaj sklep muzyczny “Hey Joe”, w którym mam jedną z większych kolekcji płyt winylowych. Dzięki temu mam wrażanie, że zatrzymałem czas dla siebie i moich klientów, bo zawsze uważałem i uważam nadal, że dobrego winyla nic nie pokona, nawet płyta CD.