Wszyscy mówią o płytach roku, to my też, a co :) Na koniec 2013 postanowiliśmy zebrać listę tego, co nas poruszyło najbardziej. Jesteśmy subiektywni (a kto nie jest?), nie słyszeliśmy wszystkich tegorocznych płyt (a kto słyszał?), mamy różne gusta. Ta lista jest więc totalnym bigosem (uporządkowanym alfabetycznie). Jedno jest pewne. W tym roku było bardzo wiele powrotów kapel sprzed lat i paradoksalnie wiele z nich było lepszych od młodziaków. Czyżby pokoleniowy kryzys twórczy?

All Pigs Must Die – Nothing Violates This nature

Ostre, hardcore’owe grzanie zawsze wyzwala energię i uwalnia endorfiny. A tegoroczna płyta All Pigs Must Die to wyjątkowa przyjemność. Zespół łapie za gardło i przydusza do ściany od pierwszego dźwięku i nie odpuszcza nawet na chwilę.

Anna Calvi – One Breath

Anna Calvi odkrywa melancholię w muzyce na nowo. Ten album potrafi jednak ugryźć ostrzejszymi i bardziej zakręconymi sytuacjami, przywołującymi najlepsze lata PJ Harvey, czy Siouxie Sioux.

Arctic Monkeys – AM

Ciąg dalszy muzycznego romansu z Panem Joshem Homme sprawia, że Artcics wydają swój najlepszy album od czasów debiutu. Jest tu wszystko: glam, punk, pop i heavy. Idealny rockowy soundtrack na wieczorną przejażdżkę samochodem po bawiącym się mieście.

Black Sabbath – 13

Nie dlatego, że to powrót w tym składzie po tylu latach. Także nie dlatego, że w końcu coś wydali. To po prostu jedna z lepszych płyt tego zespołu, który wyznaczył szlaki setkom naśladowców i stworzył heavy metal. Gdyby ten album ukazał się w 1973 roku zamiast Sabbath Bloody Sabbath, być może nikt by nie mówił o pierwszych czterech klasycznych albumach i całej reszcie.

David Bowie – The Next Day

Choć w tym roku wielu starych gigantów wróciło z nowym materiałem, z pewnością David Bowie miał najlepsze wejście. Nie dość, że opublikował nowy krążek całkowicie znienacka, to jeszcze jest to chyba jego najlepsza płyta od trzydziestu lat. No i te clipy!

Deap Vally – Sistrionix

Duet z Los Angeles to wybuchowa mikstura pierwotnego rock’n'rolla spod znaku The White Stripes, czy The Kills z domieszką grungowej energii a ‘la Hole. Dwie dziewczyny i aż tyle ognia!

Death Grips – No Love Deep Web

Jeśli ktoś ma coś nowego do powiedzenia w hip hopie, to na pewno są to Death Grips. Ich muzyka, choć to ewidentnie rap, więcej ma wspólnego z dźwiękowymi poszukiwaniami awangardowych eksperymentatorów. Nowa płyta przesuwa granice gatunku jeszcze dalej.

Dirty Streets – Blades Of Grass

Jedna z najbardziej udanych blues rockowych płyt ostatnich lat. Niby retro, ale iskrzy niczym Cream lub Free z najlepszych lat. Od czasów Black Crowes nikt nie grał z takim polotem i bez szacunku dla subkultur przenoszących ten gatunek do muzealnych magazynów.

Foxygen – We Are the 21st Century Ambassadors of Peace & Magic

Psychodelia sprzed pięćdziesięciu lat przeniesiona w dzisiejsze czasy. Ale rzecz jasna pomyślana i zagrana jak na XXI wiek przystało. Ładne, chwytliwe melodie stworzone z inspiracji Bobem Dylanem i The Beatles wybitnie wyróżniają się na tle reszty dzisiejszej muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej.

Future Bible Heroes – Partygoing

Stephin Merritt z wielkim powodzeniem powraca w jednym ze swoich wcieleń. Nowa płyta Future Bible Heroes zawiera bardzo przyjemny zestaw eleganckiego, melancholijnego electropopu, przywołującego wspomnienia o najlepszych latach Human League, Yazoo i Soft Cell.

Gregory Porter – Liquid Spirit

Gregory Porter to przykład gościa, który swym głosem doskonale panuje nad bandem. Nawet, gdy nie śpiewa, czuje się, że gdzieś brzmi i pilnuje tego, co wyczyniają instrumentaliści. Kiedyś potrafił to robić James Brown. Świetna jazzowo-soulowo-funkowa płyta.

Julian Cope – Revolutionary Suicide

Ta płyta jest ważna przynajmniej z dwu powodów. Jeden jest polityczny, więc go pominiemy, a drugi to fakt, że to najlepszy materiał Juliana Cope’a od lat. Jego popowo-folkowo-bluesowo-kabaretowe piosenki o niemal szczątkowych melodiach, są tu niezwykle przekonujące.

Kadavar – Abra Kadavar

Kolejni bezwstydni pogrobowcy rockowej archeologii osiągający znakomite efekty. U nas to na razie nisza, ale na świecie nikt już nie wstydzi się czerpać garściami z najbardziej kreatywnej epoki rock’n'rolla i powstają kolejne albumy w starym, dobrym stylu. Co ciekawe – tworzą je młodzi muzycy dla młodych fanów. Berlińczycy z Kadavar to najlepszy przykład tej swoistej retro-rewolucji.

Kevin Morby – Harlem River

Solowy album Kevina Morby, basisty indie folkowego składu Woods wciąga niesamowitą atmosferą zatopionych w porannej mgle dróg stanowych, położonych przy nich tanich moteli i kryjących się tam tajemnic. Tej muzyki najlepiej jest słuchać nocą za kółkiem, w długiej trasie. Wrażenia niezastąpione!

Lou Doillon – Places

Wyjątkowy debiut i głos którego nie sposób zapomnieć. Klasyczne od pierwszego wejrzenia piosenki i teksty z najszczerszego serca. Do tego wyjątkowa uroda i punkty za pochodzenie (córka Jane Birkin i siostra Charlotte Gainsbourg). Ten ostatni atut akurat nie ma znaczenia, bo muzycznym talentem przewyższa nawet te dwie muzy.

Man Man – On Oni Pond

Ni to pokręcony pop, ni to muzyka do połamanego tańca. A jednak to muzyka lekka i do tego taneczna. Na nowej płycie Man Man nieco spuścili z tonu, odeszli od dźwięków cięższych gatunkowo na rzecz swobodniejszego repertuaru. I dobrze.

Mazzy Star – Seasons of Your Day

Mazzy Star po siedemnastu latach milczenia wracają z kolejną dawką gęstych, psychodelicznych ballad. Tym razem do popowej melancholii dołożyli nieco country-bluesa, co tylko dodało ich muzyce nowej ulotności i przestrzeni. Świetna, kojąca płyta.

Melvins – Tres Cabrones

Co na swoje trzydziestolecie może zaserwować zespół na co dzień zajmujący się eksperymentalnym sludge-metalowym kabaretem? Płytę pełną kabaretowego, eksperymentalnego sludge-metalu. Po trzech dekadach i dziewiętnastu płytach Melvins niczego nie tracą z energii i poczucia humoru.

My Bloody Valentine – m b v

To kolejny tegoroczny powrót po latach milczenia i dziesiątkach przesuwanych zapowiedzi. Weterani shoegaze zaskoczyli wszystkich i w końcu dotrzymali słowa wydając świetną płytę pełną delikatnych melodii, powalających riffów i potężnych bębnów. Moc.

Paul McCartney – New

Kiedy po ubiegłorocznej płycie z rzewnymi smętami wszyscy myśleli, że dziadek McCartney powiesi w końcu gitarę na haku, on zabił wszystkich regularną, rockową płytą i to w najlepszym gatunku. Czapki z głów!

Queens of the Stone Age – …Like Clockwork

Josh Homme na nowej płycie nieco zwolnił, dodał muzyce nieco liryzmu i okrasił ją trochę większą dawką psychodelii. Co z tego wyszło? Zaskakujący materiał, inny od tego, do czego QOTSA przyzwyczaili nas przez ostatnie lata, za to bardziej nawiązujący do początków. I dobrze.

Savages – Silence Yourself

Savages to post-punkowy dynamit z Londynu, a Silence Yourself to ich płytowy debiut. Ich drapieżny, ascetyczny i przywołujący czasy narodzin gotyckiego rocka styl robi piorunujące wrażenie, przede wszystkim na koncertach. Siouxie and The Banshees mieli damę tylko na wokalu. Dziewczyny z Savages udowadniają, że to o trzy instrumentalistki za mało.

Solex – Solex Ahoy! The Sound Map of Netherlands

Ta płyta to muzyczna mapa Niderlandów sporządzona przez artystkę od lat specjalizującą się się w muzyce na wskroś optymistycznej. Jest dowodem na to, że muzyka pop wcale nie musi być towarem produkowanym jak mielonka, a może stanowić autorski koncept artysty. W tym przypadku artystki.

Stereophonics – Graffiti On The Train

Stereophonics właściwie muzycznie nic nowego tym albumem nie odkrywają, ale piosenki tu zawarte to po prostu ekstraklasa songwritingu. Jest obecnie na świecie tylko kilku takich mistrzów jak Kelly Jones, ludzi zdolnych zaaplikować na jednym krążku kilka potencjalnych i czystych hitów nr 1 – bez retuszu i liftingu. A że jego głos wraz z wiekiem to dzwon z coraz bardziej szlachetnego kruszcu – nic dodać, nic ująć.

The Black Angels – Indigo Meadow

Czołowi przedstawiciele amerykańskiej neopsychodelii wskrzeszającej szalone lata 60′ wydali jeszcze jeden dobry album. Przesterowane gitary, transowy rytm, analogowe klawisze i wpadające w ucho wokale. Krajowi egzorcyści tępiący Behemotha nie zdają sobie sprawy, że ta muzyka ma więcej pierwotnej i nieokiełznanej energii niż jakiekolwiek porykiwania.

The Flaming Lips – The Terror

Kolejny niełatwy pojedynek z nowoczesną psychodelią The Lips. Tym bardziej satysfakcjonujący, że z każdym przesłuchaniem trudniej się od niej oderwać. Władcy swojej własnej muzycznej galaktyki, do której uprowadzają coraz więcej dusz.

Thee Oh Sees – Floating Coffin

Godni kontynuatorzy amerykańskiej szkoły punkowo-psychodelicznego absurdu, której sztandarowym zespołem byli Butthole Surfers. Ekipa z San Francisco skutecznie udowadnia, że najbardziej nawet odległe ideologicznie, stylistycznie i chronologicznie gatunki muzyki można łączyć w spójną i bardzo wyrazistą całość.

Vaadat Charigim – The World is Well Lost

Żywiołowy powiew shoegazowej melancholii z zupełnie niespodziewanego kierunku. Muzycy z Izraela tym bardziej przekonują autentyzmem, że śpiewają wszystkie piosenki w swoim ojczystym języku. Może nawet bardziej spektakularny triumf gatunku niż najnowsza płyta My Bloody Valentine?

Vista Chino – Peace

Pewnego razu był sobie Kyuss i od tej pory w ciężkim graniu nic już nigdy nie było tak samo oczywiste i przewidywalne. Między strunami gitar i basu zamieszkały dźwięki z pustynnych planet odległych galaktyk. Kyuss skończył nagrywać niemal 20. lat temu, a nadal brzmi jak heavy rock odmiennych stanów świadomości. Vista Chino brzmi zaś właśnie jak Kyuss, niemal w najczystszej postaci. John Garcia to ktoś, kogo nie da się zastąpić. A Josh Homme? Ten album na to pytanie odpowiada.

Zs – Grain

Jedno jest pewne – to nie jest muzyka do słuchania. Aby jej doświadczyć, trzeba się w niej zanurzyć. A tam czeka gęsty i intensywny, szaleńczy i nieprzewidywalny trip przez to, co w muzyce już było i być może dopiero będzie. Sugestywne wizje zapewnione. Music non-stop.